Błękit i inne kolory
Sunday, 23 June 2013 18:54![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Czyli Kate Griffin vs reszta literatury.
Post w dwóch wersjach. If you prefer to read in English, this way, please.

Kate Griffin, A Madness of Angels, The Midnight Mayor, The Neon Court, The Minority Council, Stray Souls
Jakiś czas temu Rusty Angel napisała o Szaleństwie aniołów Kate Griffin dwie rzeczy: że to NIE jest paranormal romance, i że zawartość jest lepsza niż tytuł i okładka. To jest, napisała więcej, ale akurat to skłoniło mnie, żeby w przypływie ciekawości wrzucić książkę na mentalny stos do przeczytania, w związku z czym Rusty ma u mnie piwo. Czy coś. Spodziewałam się czegoś, przypuszczalnie, lepiej napisanego niż seryjna wampirzo-wilkołacza rąbanka, a przy odrobinie szczęścia może nawet zbliżonego poziomem do Castorowej serii Mike'a Careya. Tymczasem okazało się, że cała seria Kate Griffin to KAWAŁ WIĘCEJ NIŻ PRZYZWOITEJ LITERATURY.
Książkę, która ma jakąś z grubsza konsekwentną fabułę, odróżnialne postacie z dostrzegalnymi motywacjami i przynajmniej poprawny język, uważa się na ogół za czytadło do przyjęcia. Taka, której postacie i fabuła zostają w myśli dłużej niż do ostatniej strony, jest już uważana za czytadło porządne i warte wracania. A gdy wchodzimy na poziom, gdzie postacie mają więcej niż po dwie cechy na krzyż, gdzie motywacje przestają być czarno-białe, gdzie Nasi nie mają monopolu na rację i odczucia, które można podzielać, a nade wszystko gdzie autor(ka) okazuje się bystrym i myślącym obserwatorem i potrafi swoje obserwacje sprzedać w świetnym stylu, a do tego jeszcze – o tym dalej – pewna nowa jakość zostaje dodana do całego gatunku... czego jeszcze brakuje, by nazwać książkę dobrą?
Skoro już o stylu mowa, jedno zastrzeżenie – Griffin lepiej jest czytać w oryginale. W polskim wydaniu pozostała oczywiście jakość fabuły i postaci, ale spora część stylu wyparowała jak witaminy z gotowanej marchewki do kuchennego wywietrznika, a to co zostało jest miętkie i nie chrupie. Po części z powodu specyfiki obu języków. Drugi tom w oryginale to The Midnight Mayor. Spojrzawszy na polski tytuł wykonałam gwałtowny w tył zwrot, więc do tej pory nie wiem, jak po naszemu wylądowali oryginalni Aldermen. Ale po prawdzie, to nie mam pojęcia co można z takimi zagwozdkami zrobić; od tego są genialni tłumacze, żeby znajdowali rozwiązania, których chudy czytelnik nie widzi. Będąc tym ostatnim, na prywatny użytek wolę Aldermenów raczej spolszczać niż tłumaczyć. Inna sprawa, że ten przekład – ten jeden tom, który znam – tak naprawdę nie jest bardzo zły, nie na tle wielu innych. Jest lepszy niż pierwsze trzy polskie tomy Temeraire (bo nie ma błędów ortograficznych ani dziwnych rzeczy zrobionych gramatyce), które z kolei są lepsze niż sponiewierany zewłok Cornwella w wydawnictwie, tfu, Erica (bo w Temeraire zdarzają się całe strony bez błędów! a nawet większość stron!). Ale to niespecjalny tytuł do chwały, być najlepszym między najgorszymi... Szczególnie, że w Szaleństwie aniołów zdarzają się i takie kwiatki:
Zważywszy, że w następnych częściach konsekwentnie jest my eyes had been brown / my eyes had been the same darkish brown as my hair / when my eyes were brown, brałam to za pomyłkę/zmianę zdania autorki, aż wreszcie mnie tkło i poszłam sprawdzić oryginał także pierwszej części. Kwiatków jest cała łąka i to miejscami gorszych niż te w sumie mało istotne „brown/czarne”.
Dopiero w oryginale widać, że tym jednym „nabyłem” został zamordowany sens sceny.
Nie mówiąc o tym, że „tornister” wprowadza w błąd, bo w istocie chodzi o torbę na pojedynczym długim pasie. W tym miejscu proponuję też minutę ciszy na zadumę nad „sosnowymi orzeszkami”. Do tej pory byłam przekonana, że między Odrą a Bugiem sprzedają je jako „piniowe”, nawet jeśli po angielskiemu to bez różnicy.
Ale to tylko dygresje, bo naprawdę interesująco zaczyna się robić, gdy przyjrzeć się właśnie temu: Kate Griffin vs reszta literatury, a raczej reszta urban fantasy. Rysuje się tu skala jakości, na której początku postawiłabym „martwy” cykl Charlaine Harris, dalej Mike'a Careya, a Griffin na drugim końcu. (Urban fantasy ma rzecz jasna trochę więcej niż trzech autorów – przy czym można się spierać, czy Harris w ogóle tu przynależy – ale idzie o klarowne przykłady).
Byłam przekonana, że musiałam przeczytać jakieś pięć tomów Harris; po sprawdzeniu okazało się, że dziewięć, co mnie ciężko zdumiało. To tak jak z tygodniem, który się spędziło w przeziębieniu, kontemplując wzorki na firance – potem wydaje się, że to były góra dwa dni, bo działo się tyle, że nie uzbiera się więcej. Ktoś może zaprotestować, jak to, przecież cykl Harris praktycznie się składa z bezustannego dziania. Owszem, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy jej cały pomysł na tę akcję, to dorzucanie kolejnych postaci z coraz to nowych ras, których sens istnienia polega na tłuczeniu się z pozostałymi BO TAK. A prawda, jeszcze jest „wszyscy lecą na Sookie Stackhouse, z wzajemnością, BO TAK”. Jeśli ktoś zamierza zapytać, co mnie w takim razie zaniosło do dziewiątej części przez osiem poprzednich, to szczerze mówiąc zaliczam to do nieodgadnionych tajemnic wszechświata... Bo leżały najbliżej, kiedy się za czymś rozglądałam w przerwie śniadaniowej? No i chyba dlatego, że jest jeszcze-nie-taka-najgorsza...
Mike Carey ma niezłe pomysły (egzorcysta z fletem, zaklinający muzyką; sukub-diablica zakochana w śmiertelnej kobiecie), ma talent do budowania scen i klimatu (zombie mieszkający w opuszczonym kinie; nawiedzone blokowisko) i wreszcie, last but not least, ma styl i Paulinę Braiter na polskim końcu biznesu (Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. / Pan młody stał przy ołtarzu, spokojny i opanowany, jak człowiek przywiązany do torów i słyszący odległy gwizd lokomotywy. / ...grała na basie w zespole o większej liczbie nazw niż koncertów.).
Jednak jeśli patrzeć nie pod kątem literackiej klasy, a podejścia do gatunku, to Carey jest bliżej Harris niż Griffin. Oboje realizują mniej więcej wzór „stara mitologia w nowym środowisku”. Careyowe duchy, demony i zombie tak samo jak Harrisowe wampiry, wilkołaki i reszta menażerii są tymi samymi starymi legendami, które po prostu, chcąc nie chcąc, przeprowadziły się we współczesność, gdy lasy zostały wycięte, a zamki z nietoperzami wyremontowane i zamienione na hotele. Diablice używają szminki, a fairies pracują w show-biznesie, ale to tylko adaptacja stworów, które przyszły niejako z zewnątrz, jak lisy w parkach i sokoły na wieżowcach. W tym sensie, magia w urban fantasy nie różni się zbytnio od tej w pozostałych podgatunkach. Jest „prastara, w głębi wciąż żywa i czekająca na przebudzenie”, mimo że stary cmentarz został zalany asfaltem, „czająca się w ciemności” poza zasięgiem neonów. Sam genre jest jak miasto otoczone starszym od niego lasem baśniopodobnej fantasy w średniowiecznym sztafażu. Wilkołak jeździ samochodem i pracuje za biurkiem, ale po godzinach zostawia krawat w domu i biegnie się przelecieć po lesie, bo jego „prawdziwa natura” go wzywa. Magia „daje radę” we współczesności, ale pochodzi ze „starszego niż cywilizacja”. Miasto jest dla magii i dla fantasy „tym” w słowach „za starych dobrych czasów tego nie było”, jest zagrożeniem, z którym poradzą sobie tylko „podążający za duchem czasów”, w najlepszym razie jest „nowymi możliwościami”.
Podejście Kate Griffin jest z gruntu przeciwne, na tyle, że moim zdaniem daje jej to status więcej niż przedstawicielki genre'u. Sądzę, że jest jednym z autorów, którzy dany genre tworzą/definiują. Wiem, że wytaczam ciężkie działo, ale będę się go trzymać, o ile ktoś mi nie pokaże autora, który przed nią zrobił to samo i na podobną skalę. Bo u Griffin magia nie przyszła mieszkać kątem w mieście, ale odwrotnie – miasto jest jej źródłem. Och, u niej też są okazyjne wzmianki o magii starszego typu, która siedzi w lesie, ale ten las to po prostu alternatywne środowisko, które gdzieś tam sobie jest za horyzontem zdarzeń i generalnie nie zawraca głowy, pozostając bardziej w teorii niż na scenie. Dokładnie jak dla przeciętnego mieszczucha... (Pojawia się też motyw zaadaptowanych „starych” fairies, z rozwiązaniem bardzo podobnym do Harrisowego, czyli fairy = glamour, ale raczej marginalnie). Miasto nie jest „nowym”, nie jest „zagrożeniem” dla starego, nie jest „martwym” metalem i betonem przeciwstawianym „żywym” liściom i ptaszkom. Miasto samo jest stare i ma własne, bardzo żywe życie, co jest zresztą podstawą Griffinowej teorii magii – magia bierze się z życia, a skoro życiem miasta są godziny szczytu, pracujące silniki, rozrastające się pola betonu i płynące pod ulicami i wewnątrz ścian media – woda, gaz, prąd, ścieki – to miejska magia ma analogiczne do tych źródeł postacie. Griffin pisze apoteozę miasta, tworzy miejską mitologię. Przyznam, że ma się wrażenie, że inni autorzy do tej pory raczej używali nazwy genre'u nieco na wyrost i na zapas, tylko powierzchownie wykorzystując miejskie dekoracje, podczas gdy dopiero Griffin naprawdę napisała urban fantasy.
W tworzeniu postaci i prowadzeniu fabuły Griffin raczej wpisuje się w popularne wzory niż tworzy nowe (drugiej świeżości bohater w długim płaszczu trzeciej świeżości; kryminalnopodobna zagadka; wojny gangów; polityka umoczona finansowo w ciemne sprawki), choć robi to na tyle sprawnie, że zamiast zużytej kliszy dostaje się raczej nowe życie wlane w stary motyw. Jednak jej najbardziej oryginalnym wkładem jest właśnie tło – urbanistyczna mitologia. Tutaj już Griffin zdecydowanie więcej tworzy niż recyklinguje. Zdarza jej się skubnąć to i owo z gotowego arsenału, ale wampiry, zombie, łaki i inne stworzenia duże i małe raczej pętają się po obrzeżach świata przedstawionego. Dopiero w Stray Souls wychodzą na front i zaczynają być rzeczywiście widoczne. Ale w całej serii i tak najważniejsza jest magia miasta – asfaltu, betonu, elektryczności, gołębi, autobusów, graffiti i metra... Razem tworzy to zaskakująco bogate rekwizytorium – Griffin co rusz włącza jakiś nowy element, przy tym w sposób, który na ogół zgadza się z wewnętrzną logiką wcześniejszych. Podstawowe założenie jest proste, ale komuś z wyobraźnią – a autorka dysponuje wyobraźnią fantasty pierwszej klasy – daje szerokie możliwości: logiką jej mitologii jest logika rzeczywistych miast. Reszta jest kwestią obserwacji. Co jest miejskim zagrożeniem? Griffinowe potwory powstają z rozsypanych śmieci i mają zęby z rozbitego szkła; drapieżne zjawy są powietrzem ubranym w bluzy z kapturami i rozwleczone portki; niezniszczalny wróg ma ciało zbudowane z biurokracji – zadrukowanego papieru. Co w mieście jest zbawienną siłą? Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie zakład oczyszczania miasta, który, swoją drogą, nie pracuje za samo „dziękuję”; nie ma miejsca, do którego nie dotrze Nocny Autobus, ale zjawi się tylko wtedy, gdy jest ci skrajnie źle i masz wszystkiego potąd; miejskim superszybkim latającym dywanem jest Czarna Taksówka, ale trzy razy się zastanów, czy jesteś gotów zapłacić jej taryfę. Miejski czarnoksiężnik czerpie moc z gniazdek elektrycznych, regulaminy służb miejskich są zaklęciami, a bramka metra potężną barierą – chyba, że masz bilet. Wszystko to jest bardzo pokrewne Pratchettowej zasadzie narrativum – magia i moc są w istocie ludzką wiarą. Jeśli dostatecznie wielu ludzi uważa podwójną ciągłą linię za nieprzekraczalną, to w końcu rzeczywistość się ugina, jak czasoprzestrzeń grawitująca wokół mentalnej masy. Jedyne co robi autor-fantasta, to przenosi tę moc z umysłów także do obiektywnej rzeczywistości swojego uniwersum.
Wobec powyższego, jeśli za dwadzieścia lat nie znajdę Kate Griffin w każdym kanonie fantastyki dłuższym niż na trzydzieści nazwisk, to uznam, że coś w międzyczasie poszło bardzo nie tak. Mimo to, jeśli ktoś w tej chwili przewraca oczami, to się nie zdziwię...
No bo tak:
# Okładki (polskie są takie same jak brytyjskie) budzą chęć wycia w żałości do księżyca, w dodatku każda następna jest gorsza – technicznie prymitywna w guście Mojej Pierwszej Sklejki We Fotoszopie, a stylistycznie obciachowo kiczowata, zatem sugerująca podobną zawartość. Dopiero okładka Stray Souls ze skarpetek może nie wyrywa, ale jest przynajmniej neutralno-nudna i próbuje wyglądać „poważnie”. (Jest powód dla tej graficznej zmiany, bo Stray Souls są czymś pomiędzy sequelem a spin-offem. Kolejna część, The Glass God, aktualnie na progu wydania, wygląda technicznie zgrabniej i przyjemniej dla oka. IMHO).
# Tytuł otwierającej części na pierwszy rzut oka też nie zapowiada krynicy oryginalności. Odwrotnie niż z okładkami, w miarę serii jest lepiej, przynajmniej w mojej opinii. (Cała seria teoretycznie nazywa się Urban Magic, ale nazwa istnieje raczej wirtualnie, bo raz, że nie pojawia się na poszczególnych tomach, a dwa, że – jak się zdaje – nie przyjęła się jako nazwa fandomu. Co może nie powinno dziwić, bo jest trochę za mało charakterystyczna, nie działa dostatecznie „rozpoznawalnie”).
# Autorka ma dwadzieścia siedem lat; pisząc A Madness of Angels miała dwadzieścia-dwadzieścia jeden, a pierwszą książkę w ogóle wydała w wieku czternastu. Zdaniem wielu, to dyskwalifikacja już na starcie, poniekąd nie bez racji.
# Zajawki każdy może sobie pójść i przeczytać na najbliższym rogu Internetu. W streszczeniu, z całej serii zostanie „zabili go i uciekł”, i to w tym wypadku dosłownie. (Chociaż muszę zastrzec, że są też elementy – motywacje, rozwiązania – mające zdecydowanie więcej głębi niż się oczekuje od akcyjniaków, ale w tym rzecz, że tego się nie sposób dowiedzieć przed przeczytaniem…). Główny bohater ma oczy w nietypowym kolorze, jest miksem człowieka i aniołów w liczbie bardzo mnogiej – jak powiadają w pewnych kręgach: krzyżówka willi, jednorożca i fortepianu – a w miarę serii nabywa coraz to kolejne levele zajebistości. Jeśli jeszcze wam to czegoś nie przypomina, to znaczy, że obijacie się po zdrowszych otchłaniach Internetu niż ja, i lepiej tak trzymajcie.
I wiecie co jest najlepsze? To, że wszystko powyższe w praktyce okazuje się składać na jedno wielkie Pozory Mylą. Griffin udowadnia, że jednak wszystko zależy od wykonania. Problem polega na tym, że ta jakość jest bardzo starannie schowana... Pierwszą linią zasieków jest wszystko, co wyliczone wyżej, więc ewentualny czytelnik musi być nieuleczalnym optymistą, który będzie szukał złota na wysypisku (pcha mi się znowu analogia z Pratchettem, bo nie zliczę ile razy już spotykałam ludzi, którzy go odkryli po latach omijania z powodu okładek). Na domiar wszystkiego, pomimo, że to złoto faktycznie tam jest, nie wystarczy się schylić. Jeszcze trzeba nieco fedrowania na przodku z kilofem i łopatą, bo Griffin uwielbia otwarcia mętne jak sztuka współczesna.
Tym razem inaczej niż Pratchett i Carey, którzy na ogół chwytają czytelnika albo od początku, albo w ogóle. Tu raczej kojarzy się Gaiman, z tą różnicą, że jemu się zdarza pozostać artystycznie mętnym aż do THE END, a Griffin jednak ma na tyle przyzwoitości, żeby stopniowo poukładać klocki, przy czym na ogół robi to rzeczywiście zgrabnie – stopniowe wyłanianie sensu z początkowego pozornego bełkotu, to jedna z rzeczy, które u niej lubię. Zaczyna się to na ogół po kilkudziesięciu pierwszych stronach, co jest dość długim rozbiegiem, więc przypuszczalnie odsiewa wszystkich nieskłonnych do dawania autorowi dużego kredytu. Choć to i tak lepiej niż David Eddings, który wyznawał teorię pierwszych stu stron, zatem zgodnie z szanownym życzeniem taki właśnie kredyt ode mnie dostał... i nie pomogło. Ale to już, tak w przypadku Griffin, jak i Eddingsa, kwestia „zgrania fal” danego autora i danego czytelnika. Co do mnie, później odkryłam, że mamy z Griffin dość sporo wspólnej fali, podzielanego spojrzenia i mentalności, więc – niezależnie od mniej czy bardziej obiektywnej jakości – do mnie trafia, choć do innego czytelnika nie musi. Jak Gaiman, w którego przypadku jestem z kolei po stronie „nietrafiania”... Jedną z rzeczy, którymi Griffin do mnie trafia, jest jej podejście do tego, CO właściwie chce pisać, co chce powiedzieć. Opisuje magię elektryczności, graffiti, miejskich legend, ale jedną, zamiast o niej mówić, pokazuje w działaniu – magię słowa, opowieści. I jest tego świadoma...
...czym zresztą przełamuje stereotyp młodego „cudownego” pisarza, z tytułu wieku jadącego na taryfie ulgowej. Kate Griffin rzeczywiście ma coś interesującego i nowego do powiedzenia i wobec tego, jeśli o mnie idzie, cieszę się, że zaczęła to mówić wcześnie, bo to znaczy, że ma więcej czasu przed sobą.
Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, zapraszam na drugą częśćw terminie nieokreślonym. Będzie bardziej z fanowego punktu widzenia (czytaj: jeszcze gorzej udająca obiektywizm), ale nie-fanom wstęp też dozwolony. Będzie też fan-czepialstwo i fan-narzekanie, więc w razie gdyby ktoś chciał powiesić jakiegoś psa na serii, to niewykluczone, że wystarczy poczekać i oszczędzić sobie fatygi...
Dodane: a druga jest tutaj.
Drugie dodane: teraz można też komentować ten tekst używając Disqusa, tutaj.
Post w dwóch wersjach. If you prefer to read in English, this way, please.

Kate Griffin, A Madness of Angels, The Midnight Mayor, The Neon Court, The Minority Council, Stray Souls
Jakiś czas temu Rusty Angel napisała o Szaleństwie aniołów Kate Griffin dwie rzeczy: że to NIE jest paranormal romance, i że zawartość jest lepsza niż tytuł i okładka. To jest, napisała więcej, ale akurat to skłoniło mnie, żeby w przypływie ciekawości wrzucić książkę na mentalny stos do przeczytania, w związku z czym Rusty ma u mnie piwo. Czy coś. Spodziewałam się czegoś, przypuszczalnie, lepiej napisanego niż seryjna wampirzo-wilkołacza rąbanka, a przy odrobinie szczęścia może nawet zbliżonego poziomem do Castorowej serii Mike'a Careya. Tymczasem okazało się, że cała seria Kate Griffin to KAWAŁ WIĘCEJ NIŻ PRZYZWOITEJ LITERATURY.
Książkę, która ma jakąś z grubsza konsekwentną fabułę, odróżnialne postacie z dostrzegalnymi motywacjami i przynajmniej poprawny język, uważa się na ogół za czytadło do przyjęcia. Taka, której postacie i fabuła zostają w myśli dłużej niż do ostatniej strony, jest już uważana za czytadło porządne i warte wracania. A gdy wchodzimy na poziom, gdzie postacie mają więcej niż po dwie cechy na krzyż, gdzie motywacje przestają być czarno-białe, gdzie Nasi nie mają monopolu na rację i odczucia, które można podzielać, a nade wszystko gdzie autor(ka) okazuje się bystrym i myślącym obserwatorem i potrafi swoje obserwacje sprzedać w świetnym stylu, a do tego jeszcze – o tym dalej – pewna nowa jakość zostaje dodana do całego gatunku... czego jeszcze brakuje, by nazwać książkę dobrą?
They did the assault/SWAT thing. Rifles, corners, kneeling, standing, running, climbing, gestures - fist, two fingers, flap, twiddle - the whole lot. We tried not to laugh as we trailed along behind. (…) You have to have a lot of training to be a storm trooper, we concluded. It wasn’t just about learning when to duck and when to fire; it was about learning to take yourself seriously as you did it.
I know that mystics tend to be obscure; it’s the only way they can stay in business in this litigious age.
Mr Earle gave me the kind of smile I imagined he reserved for that special category of employee who came to his office at 1 p.m. on a Friday afternoon to announce there was nothing else to do so could they, like, go home, yeah? It was the kind of smile that guaranteed you a plywood coffin.
Certainly, London, the real London, the majority experience of London, envied the grand streets laid out around the palace, and even felt a quaint protective streak towards it, as if to say ‘We may think that St James’s is full of rich tossers, but they’re our rich tossers and if we could be rich tossers too, we would be. So just because we’re rude about it doesn’t mean you can be.’
Great thing about not being a chosen one, is you get to do your own choosing.
…haircuts that in previous times would have been used to indicate rank in warrior tribes and were now worn to cause distress to difficult mothers...
We were in a chain coffee shop, drinking mass-produced coffee on a mass-produced sofa beneath some mass-produced art in a mass-produced frame proclaiming that Originality Can’t Be Bought.
What effect, for example, did invisibility have on blood pressure?
…stared skywards at these shining glass walls and watched the tiny people move about, each in their office, unseen by their colleagues but on display to the world, like a life lived in a computer game.
Skoro już o stylu mowa, jedno zastrzeżenie – Griffin lepiej jest czytać w oryginale. W polskim wydaniu pozostała oczywiście jakość fabuły i postaci, ale spora część stylu wyparowała jak witaminy z gotowanej marchewki do kuchennego wywietrznika, a to co zostało jest miętkie i nie chrupie. Po części z powodu specyfiki obu języków. Drugi tom w oryginale to The Midnight Mayor. Spojrzawszy na polski tytuł wykonałam gwałtowny w tył zwrot, więc do tej pory nie wiem, jak po naszemu wylądowali oryginalni Aldermen. Ale po prawdzie, to nie mam pojęcia co można z takimi zagwozdkami zrobić; od tego są genialni tłumacze, żeby znajdowali rozwiązania, których chudy czytelnik nie widzi. Będąc tym ostatnim, na prywatny użytek wolę Aldermenów raczej spolszczać niż tłumaczyć. Inna sprawa, że ten przekład – ten jeden tom, który znam – tak naprawdę nie jest bardzo zły, nie na tle wielu innych. Jest lepszy niż pierwsze trzy polskie tomy Temeraire (bo nie ma błędów ortograficznych ani dziwnych rzeczy zrobionych gramatyce), które z kolei są lepsze niż sponiewierany zewłok Cornwella w wydawnictwie, tfu, Erica (bo w Temeraire zdarzają się całe strony bez błędów! a nawet większość stron!). Ale to niespecjalny tytuł do chwały, być najlepszym między najgorszymi... Szczególnie, że w Szaleństwie aniołów zdarzają się i takie kwiatki:
My eyes, which, when I had last had cause to look at them, had been brown.
Kiedy ostatnio miałem okazję przyjrzeć się swym oczom, były czarne.
Zważywszy, że w następnych częściach konsekwentnie jest my eyes had been brown / my eyes had been the same darkish brown as my hair / when my eyes were brown, brałam to za pomyłkę/zmianę zdania autorki, aż wreszcie mnie tkło i poszłam sprawdzić oryginał także pierwszej części. Kwiatków jest cała łąka i to miejscami gorszych niż te w sumie mało istotne „brown/czarne”.
Podszedłem do stoiska z marychą i nabyłem wielką plastikową fajkę ozdobioną portretem papieża oraz trzema liśćmi trawy na tle flagi Jamajki. Otworzyłem nieśpiesznie tornister i schowałem zakup do środka. Kiedy oddalałem się od stoiska, nikt nawet na mnie nie spojrzał.
Dopiero w oryginale widać, że tym jednym „nabyłem” został zamordowany sens sceny.
I walked up to the cannabis stall, where I picked up a large plastic pipe with a picture on it of the Pope and three pot leaves against the flag of Jamaica. Slowly and deliberately, I opened my satchel and put it inside. As I walked away, no one even looked.
Nie mówiąc o tym, że „tornister” wprowadza w błąd, bo w istocie chodzi o torbę na pojedynczym długim pasie. W tym miejscu proponuję też minutę ciszy na zadumę nad „sosnowymi orzeszkami”. Do tej pory byłam przekonana, że między Odrą a Bugiem sprzedają je jako „piniowe”, nawet jeśli po angielskiemu to bez różnicy.
Ale to tylko dygresje, bo naprawdę interesująco zaczyna się robić, gdy przyjrzeć się właśnie temu: Kate Griffin vs reszta literatury, a raczej reszta urban fantasy. Rysuje się tu skala jakości, na której początku postawiłabym „martwy” cykl Charlaine Harris, dalej Mike'a Careya, a Griffin na drugim końcu. (Urban fantasy ma rzecz jasna trochę więcej niż trzech autorów – przy czym można się spierać, czy Harris w ogóle tu przynależy – ale idzie o klarowne przykłady).
Byłam przekonana, że musiałam przeczytać jakieś pięć tomów Harris; po sprawdzeniu okazało się, że dziewięć, co mnie ciężko zdumiało. To tak jak z tygodniem, który się spędziło w przeziębieniu, kontemplując wzorki na firance – potem wydaje się, że to były góra dwa dni, bo działo się tyle, że nie uzbiera się więcej. Ktoś może zaprotestować, jak to, przecież cykl Harris praktycznie się składa z bezustannego dziania. Owszem, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy jej cały pomysł na tę akcję, to dorzucanie kolejnych postaci z coraz to nowych ras, których sens istnienia polega na tłuczeniu się z pozostałymi BO TAK. A prawda, jeszcze jest „wszyscy lecą na Sookie Stackhouse, z wzajemnością, BO TAK”. Jeśli ktoś zamierza zapytać, co mnie w takim razie zaniosło do dziewiątej części przez osiem poprzednich, to szczerze mówiąc zaliczam to do nieodgadnionych tajemnic wszechświata... Bo leżały najbliżej, kiedy się za czymś rozglądałam w przerwie śniadaniowej? No i chyba dlatego, że jest jeszcze-nie-taka-najgorsza...
Mike Carey ma niezłe pomysły (egzorcysta z fletem, zaklinający muzyką; sukub-diablica zakochana w śmiertelnej kobiecie), ma talent do budowania scen i klimatu (zombie mieszkający w opuszczonym kinie; nawiedzone blokowisko) i wreszcie, last but not least, ma styl i Paulinę Braiter na polskim końcu biznesu (Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. / Pan młody stał przy ołtarzu, spokojny i opanowany, jak człowiek przywiązany do torów i słyszący odległy gwizd lokomotywy. / ...grała na basie w zespole o większej liczbie nazw niż koncertów.).
Jednak jeśli patrzeć nie pod kątem literackiej klasy, a podejścia do gatunku, to Carey jest bliżej Harris niż Griffin. Oboje realizują mniej więcej wzór „stara mitologia w nowym środowisku”. Careyowe duchy, demony i zombie tak samo jak Harrisowe wampiry, wilkołaki i reszta menażerii są tymi samymi starymi legendami, które po prostu, chcąc nie chcąc, przeprowadziły się we współczesność, gdy lasy zostały wycięte, a zamki z nietoperzami wyremontowane i zamienione na hotele. Diablice używają szminki, a fairies pracują w show-biznesie, ale to tylko adaptacja stworów, które przyszły niejako z zewnątrz, jak lisy w parkach i sokoły na wieżowcach. W tym sensie, magia w urban fantasy nie różni się zbytnio od tej w pozostałych podgatunkach. Jest „prastara, w głębi wciąż żywa i czekająca na przebudzenie”, mimo że stary cmentarz został zalany asfaltem, „czająca się w ciemności” poza zasięgiem neonów. Sam genre jest jak miasto otoczone starszym od niego lasem baśniopodobnej fantasy w średniowiecznym sztafażu. Wilkołak jeździ samochodem i pracuje za biurkiem, ale po godzinach zostawia krawat w domu i biegnie się przelecieć po lesie, bo jego „prawdziwa natura” go wzywa. Magia „daje radę” we współczesności, ale pochodzi ze „starszego niż cywilizacja”. Miasto jest dla magii i dla fantasy „tym” w słowach „za starych dobrych czasów tego nie było”, jest zagrożeniem, z którym poradzą sobie tylko „podążający za duchem czasów”, w najlepszym razie jest „nowymi możliwościami”.
Podejście Kate Griffin jest z gruntu przeciwne, na tyle, że moim zdaniem daje jej to status więcej niż przedstawicielki genre'u. Sądzę, że jest jednym z autorów, którzy dany genre tworzą/definiują. Wiem, że wytaczam ciężkie działo, ale będę się go trzymać, o ile ktoś mi nie pokaże autora, który przed nią zrobił to samo i na podobną skalę. Bo u Griffin magia nie przyszła mieszkać kątem w mieście, ale odwrotnie – miasto jest jej źródłem. Och, u niej też są okazyjne wzmianki o magii starszego typu, która siedzi w lesie, ale ten las to po prostu alternatywne środowisko, które gdzieś tam sobie jest za horyzontem zdarzeń i generalnie nie zawraca głowy, pozostając bardziej w teorii niż na scenie. Dokładnie jak dla przeciętnego mieszczucha... (Pojawia się też motyw zaadaptowanych „starych” fairies, z rozwiązaniem bardzo podobnym do Harrisowego, czyli fairy = glamour, ale raczej marginalnie). Miasto nie jest „nowym”, nie jest „zagrożeniem” dla starego, nie jest „martwym” metalem i betonem przeciwstawianym „żywym” liściom i ptaszkom. Miasto samo jest stare i ma własne, bardzo żywe życie, co jest zresztą podstawą Griffinowej teorii magii – magia bierze się z życia, a skoro życiem miasta są godziny szczytu, pracujące silniki, rozrastające się pola betonu i płynące pod ulicami i wewnątrz ścian media – woda, gaz, prąd, ścieki – to miejska magia ma analogiczne do tych źródeł postacie. Griffin pisze apoteozę miasta, tworzy miejską mitologię. Przyznam, że ma się wrażenie, że inni autorzy do tej pory raczej używali nazwy genre'u nieco na wyrost i na zapas, tylko powierzchownie wykorzystując miejskie dekoracje, podczas gdy dopiero Griffin naprawdę napisała urban fantasy.
You can always tell you’re being sold a bad product if it comes attached to a pentangle star. New times - new magics.
I am born in this city and it makes me who I am. The streets, the stones, the strangers, everything, whether I meant it or not, made me me.
For chirruping country insects the city made human voices constant in the night; for the rustle of leaves and wind there were air vents in the sides of buildings; for the sound of mud underfoot, the clip clip clip of hard soles on tarmac.
I drew ancient runes, of some thirty years’ provenance…
…most people who talk about the magic shit on the internet are just losers with candles and stuff, because you know, magicians are so fifteenth century about technology…
Because if there is a conservation of mass and energy in physics then likewise there must be a conservation of life in magic.
W tworzeniu postaci i prowadzeniu fabuły Griffin raczej wpisuje się w popularne wzory niż tworzy nowe (drugiej świeżości bohater w długim płaszczu trzeciej świeżości; kryminalnopodobna zagadka; wojny gangów; polityka umoczona finansowo w ciemne sprawki), choć robi to na tyle sprawnie, że zamiast zużytej kliszy dostaje się raczej nowe życie wlane w stary motyw. Jednak jej najbardziej oryginalnym wkładem jest właśnie tło – urbanistyczna mitologia. Tutaj już Griffin zdecydowanie więcej tworzy niż recyklinguje. Zdarza jej się skubnąć to i owo z gotowego arsenału, ale wampiry, zombie, łaki i inne stworzenia duże i małe raczej pętają się po obrzeżach świata przedstawionego. Dopiero w Stray Souls wychodzą na front i zaczynają być rzeczywiście widoczne. Ale w całej serii i tak najważniejsza jest magia miasta – asfaltu, betonu, elektryczności, gołębi, autobusów, graffiti i metra... Razem tworzy to zaskakująco bogate rekwizytorium – Griffin co rusz włącza jakiś nowy element, przy tym w sposób, który na ogół zgadza się z wewnętrzną logiką wcześniejszych. Podstawowe założenie jest proste, ale komuś z wyobraźnią – a autorka dysponuje wyobraźnią fantasty pierwszej klasy – daje szerokie możliwości: logiką jej mitologii jest logika rzeczywistych miast. Reszta jest kwestią obserwacji. Co jest miejskim zagrożeniem? Griffinowe potwory powstają z rozsypanych śmieci i mają zęby z rozbitego szkła; drapieżne zjawy są powietrzem ubranym w bluzy z kapturami i rozwleczone portki; niezniszczalny wróg ma ciało zbudowane z biurokracji – zadrukowanego papieru. Co w mieście jest zbawienną siłą? Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie zakład oczyszczania miasta, który, swoją drogą, nie pracuje za samo „dziękuję”; nie ma miejsca, do którego nie dotrze Nocny Autobus, ale zjawi się tylko wtedy, gdy jest ci skrajnie źle i masz wszystkiego potąd; miejskim superszybkim latającym dywanem jest Czarna Taksówka, ale trzy razy się zastanów, czy jesteś gotów zapłacić jej taryfę. Miejski czarnoksiężnik czerpie moc z gniazdek elektrycznych, regulaminy służb miejskich są zaklęciami, a bramka metra potężną barierą – chyba, że masz bilet. Wszystko to jest bardzo pokrewne Pratchettowej zasadzie narrativum – magia i moc są w istocie ludzką wiarą. Jeśli dostatecznie wielu ludzi uważa podwójną ciągłą linię za nieprzekraczalną, to w końcu rzeczywistość się ugina, jak czasoprzestrzeń grawitująca wokół mentalnej masy. Jedyne co robi autor-fantasta, to przenosi tę moc z umysłów także do obiektywnej rzeczywistości swojego uniwersum.
Wobec powyższego, jeśli za dwadzieścia lat nie znajdę Kate Griffin w każdym kanonie fantastyki dłuższym niż na trzydzieści nazwisk, to uznam, że coś w międzyczasie poszło bardzo nie tak. Mimo to, jeśli ktoś w tej chwili przewraca oczami, to się nie zdziwię...
No bo tak:
# Okładki (polskie są takie same jak brytyjskie) budzą chęć wycia w żałości do księżyca, w dodatku każda następna jest gorsza – technicznie prymitywna w guście Mojej Pierwszej Sklejki We Fotoszopie, a stylistycznie obciachowo kiczowata, zatem sugerująca podobną zawartość. Dopiero okładka Stray Souls ze skarpetek może nie wyrywa, ale jest przynajmniej neutralno-nudna i próbuje wyglądać „poważnie”. (Jest powód dla tej graficznej zmiany, bo Stray Souls są czymś pomiędzy sequelem a spin-offem. Kolejna część, The Glass God, aktualnie na progu wydania, wygląda technicznie zgrabniej i przyjemniej dla oka. IMHO).
# Tytuł otwierającej części na pierwszy rzut oka też nie zapowiada krynicy oryginalności. Odwrotnie niż z okładkami, w miarę serii jest lepiej, przynajmniej w mojej opinii. (Cała seria teoretycznie nazywa się Urban Magic, ale nazwa istnieje raczej wirtualnie, bo raz, że nie pojawia się na poszczególnych tomach, a dwa, że – jak się zdaje – nie przyjęła się jako nazwa fandomu. Co może nie powinno dziwić, bo jest trochę za mało charakterystyczna, nie działa dostatecznie „rozpoznawalnie”).
# Autorka ma dwadzieścia siedem lat; pisząc A Madness of Angels miała dwadzieścia-dwadzieścia jeden, a pierwszą książkę w ogóle wydała w wieku czternastu. Zdaniem wielu, to dyskwalifikacja już na starcie, poniekąd nie bez racji.
# Zajawki każdy może sobie pójść i przeczytać na najbliższym rogu Internetu. W streszczeniu, z całej serii zostanie „zabili go i uciekł”, i to w tym wypadku dosłownie. (Chociaż muszę zastrzec, że są też elementy – motywacje, rozwiązania – mające zdecydowanie więcej głębi niż się oczekuje od akcyjniaków, ale w tym rzecz, że tego się nie sposób dowiedzieć przed przeczytaniem…). Główny bohater ma oczy w nietypowym kolorze, jest miksem człowieka i aniołów w liczbie bardzo mnogiej – jak powiadają w pewnych kręgach: krzyżówka willi, jednorożca i fortepianu – a w miarę serii nabywa coraz to kolejne levele zajebistości. Jeśli jeszcze wam to czegoś nie przypomina, to znaczy, że obijacie się po zdrowszych otchłaniach Internetu niż ja, i lepiej tak trzymajcie.
…as anyone who’s read my books will know, I tend to just say, screw the exposition and start with a bang, and hope that everyone will pick up the theme as they go along…
Tym razem inaczej niż Pratchett i Carey, którzy na ogół chwytają czytelnika albo od początku, albo w ogóle. Tu raczej kojarzy się Gaiman, z tą różnicą, że jemu się zdarza pozostać artystycznie mętnym aż do THE END, a Griffin jednak ma na tyle przyzwoitości, żeby stopniowo poukładać klocki, przy czym na ogół robi to rzeczywiście zgrabnie – stopniowe wyłanianie sensu z początkowego pozornego bełkotu, to jedna z rzeczy, które u niej lubię. Zaczyna się to na ogół po kilkudziesięciu pierwszych stronach, co jest dość długim rozbiegiem, więc przypuszczalnie odsiewa wszystkich nieskłonnych do dawania autorowi dużego kredytu. Choć to i tak lepiej niż David Eddings, który wyznawał teorię pierwszych stu stron, zatem zgodnie z szanownym życzeniem taki właśnie kredyt ode mnie dostał... i nie pomogło. Ale to już, tak w przypadku Griffin, jak i Eddingsa, kwestia „zgrania fal” danego autora i danego czytelnika. Co do mnie, później odkryłam, że mamy z Griffin dość sporo wspólnej fali, podzielanego spojrzenia i mentalności, więc – niezależnie od mniej czy bardziej obiektywnej jakości – do mnie trafia, choć do innego czytelnika nie musi. Jak Gaiman, w którego przypadku jestem z kolei po stronie „nietrafiania”... Jedną z rzeczy, którymi Griffin do mnie trafia, jest jej podejście do tego, CO właściwie chce pisać, co chce powiedzieć. Opisuje magię elektryczności, graffiti, miejskich legend, ale jedną, zamiast o niej mówić, pokazuje w działaniu – magię słowa, opowieści. I jest tego świadoma...
… what urban magic really should be – mundane, boring city things becoming rich, exciting and full of power…
...czym zresztą przełamuje stereotyp młodego „cudownego” pisarza, z tytułu wieku jadącego na taryfie ulgowej. Kate Griffin rzeczywiście ma coś interesującego i nowego do powiedzenia i wobec tego, jeśli o mnie idzie, cieszę się, że zaczęła to mówić wcześnie, bo to znaczy, że ma więcej czasu przed sobą.
Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, zapraszam na drugą część
Dodane: a druga jest tutaj.
Drugie dodane: teraz można też komentować ten tekst używając Disqusa, tutaj.
no subject
Date: 2013-06-24 17:45 (UTC)Also, będę pamiętać o piwie. :P
no subject
Date: 2013-06-24 19:03 (UTC)Tajest, piwo raz dla SzanPani! (Z możliwością wymiany na ava/tapetę/whatever? ;)
no subject
Date: 2013-06-25 17:20 (UTC)Ava powiadasz. To ja się jeszcze zastanowię...
no subject
Date: 2013-07-26 16:55 (UTC)I tak, world-building jest zachwycający. Naprawdę. Pomysłowy, z biglem, ożywczy, super. Mnie tylko ten styl, o którym zresztą sama wspominasz w drugiej części, zupełnie nie przekonuje. Rytm zdań, konkretniej - kaskadowość opisów bym zniosła, bo ja się przez opisy po prostu prześlizguję jak przez wodospady dźwięku ; ) - rytm zdań, nawet w oryginale, jest jakoś zupełnie niezgrany z moimi falami mózgowymi. Za co trudno winić pisarza, w końcu nie jego wina, gust je gust.
No i kompozycja. Miałam takie momenty, że wrzask pt. "ALE PO CO TUTAJ TA SCENA?" się z mego gardziołka wydobywał (sama piszesz o pułapce kolejowej; tak, scena jest fajna, tak, world-building pełną parą - ale dla fabuły to tak zbędne, że aż boli. a wystarczyłoby naprawdę niewiele, jedna bójka obok. tak samo mam z wątkiem Dany. PO CO on jest? żeby był? żeby był romans? żeby miał kto uwolnić bohatera? no, OK., to ostatnie chociaż jest wymówką fabularną, ale w takim razie trzeba było w niego nieco serca włożyć... a scena z matką jest dla mnie kompletnie niezrozumiała kompozycyjnie). Ja mam fioła na punkcie kompozycji, więc nie mogłam przeboleć.
(każdy musi mieć fiola na punkcie czegoś, no).
Za to wejścia ma dziewczyna mocne, świetne. I podoba się mi jej sposób przedstawiania informacji czytelnikowi, tak samo, jak Tobie.
W następnych wątkach występuje coś, co pełni podobną emocjonalnie rolę do tego ładnego, opartego na zdradzie, ojcowsko-synowskiego konfliktu? Bo to mnie głównie, poza world-buildingiem, przyciągało i trzymało przy powieści (mam okropnie kliszowate gusta. trudno). Mam zresztą teraz niedosyt fików, bo te, co są (garstka ledwie), to crossovery, a ja właśnie jakieś pogłębienie relacji Swift-Bakker bym sobie życzyła. Focham się na fandom, znaczy (i jeśli masz prompty, to mogę być skłonna, choć niczego nie obiecuję).
Masz jeszcze jakąś urban fantasy do polecenia? Bo się chyba skuszę, w nastroju jestem...
no subject
Date: 2013-07-26 18:29 (UTC)O, pokazowy przykład tego, o czym pisałam, czyli złapania (bądź niezłapania) fali z autorem. U mnie było/jest dokładnie odwrotnie, bardzo mi jej rytm odpowiada. Tego się nie przeskoczy i moim zdaniem nie ma co walczyć i się zmuszać, styl albo bierze, albo nie i cześć. Zresztą rozumiem świetnie, o co chodzi, bo mnie z kolei ciężko wchodzi wychwalany przez innych Gaiman albo, jeśli wyjdziemy poza książki, Tarantino. Obiektywnie dostrzegam, za co inni mogą ich uwielbiać i wcale się fanom nie dziwię, ale na subiektywnym poziomie prywatnych odczuć mam "bleh".
"ALE PO CO TUTAJ TA SCENA?"
A żeby to raz i żeby tylko stacja... Dana wydaje mi się nie tyle niepotrzebna, co za mało rozbudowana, trochę w sumie nijaka. Jaki romans? Moim zdaniem tam ani romansu nie było. Osobiście wywaliłabym raczej cały wątek Elizabeth Bakker. Zresztą jaki wątek, ho ho, cała jedna scena... Nie wnosi nic, czego by wcześniej nie było, i nigdy już później nie wraca. Nic z tego nie jest jakąś konstrukcyjną katastrofą, ale to jednak rysy i plamy na świetnym ogólnym wrażeniu.
W następnych wątkach występuje coś, co pełni podobną emocjonalnie rolę do tego ładnego, opartego na zdradzie, ojcowsko-synowskiego konfliktu?
Mister Jakżem-Się-Na-Tobie-Zawiódł Bakker wraca w The Neon Court. I powiedziałabym, że dopiero tam to jest naprawdę porządnie, wzdłuż i w poprzek, wygrane. Dla wielbicieli emocjonalnego wałkowania jak znalazł, bo też zostało przeprowadzone wcale interesująco. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie Bakker drwi ze Swifta, że dał się zabić bez walki... Poza tym poszerzony zostaje wątek Ody (też właśnie w szarpiąco-emocjonalny sposób). No i Swift dostaje nową uczennicę (w The Midnight Mayor), ale tu już nie ma jakichś specjalnych rewelacji, wątek się obiecująco zaczyna i stopniowo raczej w kolejnych częściach rozpływa. A w The Minority Council znajduje sobie dziewczynę, która zresztą służy tylko do tego, żeby mu dać motywację na resztę fabuły i poza tym szybko znika, na szczęście, bo mnie strasznie wkurzała ("Nie rób tego nigdy więcej, to niebezpieczne! / Aww, jesteś słodki."). Jest też mocniej rozegrane "czy mogę się uważać za tego dobrego", ale to raczej jeśli interesuje Cię relacja Swift/anioły.
Nie wiem co już znasz. Na wszelki wypadek założę, że nic, wybaczenia na zapas upraszam. :) Zawsze i wszędzie będę polecać Pratchettowo-Gaimanowe Good Omens, ale jako słusznie rzecze Rusty, to jest tak dobra książka, że cała jest osobnym gatunkiem. Mike'a Careya też polecę, bo bardzo fajnie się czyta, choć ani worldbuilding oryginalnością ze skarpetek nie wyrywa (choć są interesujące elementy), ani emocjonalnie się nie wgryza. Ot, porządne kryminałki z niezłym tłem i dobrym stylem, przynajmniej dla mnie. Warto też spróbować nieco starszego i mam wrażenie, że trochę zapomnianego Na tropie jednorożca Resnicka (są chyba co najmniej dwa polskie przekłady). Poza tym wszyscy na prawo i lewo polecają teraz Rivers of London Aaronovitcha, ale sprzedaję jak kupiłam, bo osobiście jeszcze nie sprawdzałam. Generalnie, jak zauważyłam, do worka urban fantasy jest wrzucane wszystko, co jak dla mnie podpada bardziej pod paranormal romance. Strasznie trudno trafić na coś, co nie polega na wampirzo-wilkołaczej nawalance. A jeśli to odsiać, to zostają głównie Chandlero-noir-klimatyczne kryminały (Carey, Resnick, seria Nightside). Między innymi dlatego daję Griffin dodatkowe punkty za oryginalność (choć i ona ciąży w stronę noir, szczególnie w The Minority Council).
ETA
A, zapomniałam (bo wyparłam). China Miéville. Masa świetnych pomysłów nawalonych na kupę, przeraźliwie nudna fabuła, tekturowe postacie, język taki se. Czytasz na własną odpowiedzialność. :) A dopisuję go do listy tylko dlatego, że skoro mnie się nie podoba, to jeśli sądzić po Griffin, Tobie się spodobać ma szansę... Nie no, literacko gość jest przyzwoity. Tylko, hm, nudny.
no subject
Date: 2013-07-27 00:33 (UTC)Bakker wraca i się wywrednia? Mój ci on! Dajcie mi go... ale dopiero za kilka części : ( A mogę przeskoczyć? Ja wiem, to straszliwie kiczowata potrzeba (ale co w BDSMie nie jest kiczowate, jak to elegancko westchnął Proust na kartach W stronę Swanna - tylko sadomasochizm usprawiedliwia przedramatyzowanie; gdyby fandom czytał Prousta, miałby to jako motto każdego kink-meme), ale jak lubię, jak bohater mówi "zaufaj mi", wyrywając komuś serduszko.
O, ładna lista. Dziękuję! Good Omens znam, o Mieville'u słyszałam jako o klasyku i tak się przymierzam od wieków (podobnie jak do Był sobie raz na zawsze król), także pewnie od niego zacznę, ewentualnie gdzieś Resnicka chwytając w przelocie.
Przeczytaj Zelaznego, przeczytaj Zelaznego. Będzie mi z kim fangirlować. ; ) (I Iksowie. Wszędzie teraz to polecam).
no subject
Date: 2013-07-27 16:54 (UTC)Ale u Griffin właśnie są, na pęczki... Już od pierwszej części. As one mate put it, ‘you’ve got one weedy bloke surrounded by all these kick-ass girls’ which is actually a fair summary of some of my work. Nie do końca się zgadzam z 'weedy', ale z drugą częścią już owszem. ;)
bardzo mi brakuje takich stricte formalistycznych, skupionych na tym, że tu jest dobra narracja, tutaj błąd kompozycyjny, nie na wałkowaniu tematów płci, rasizmu albo genre'u jako kategorii [genre jest dla literatury ewidentnie tym samym, co rasa, seksualność czy płeć dla ludzi - w nadmiarze, jak każda ideologia, okropnie spłaszcza dyskusję]).
Święta racja.
Bakker się wywrednia bardzo wrednie, ale nie ma "zaufaj mi". ;) To jest raczej sytuacja "chwilowo cię potrzebuję, więc muszę cię znosić (ale co ci przy okazji dokopię, to moje)". Poniekąd obopólna, to jest Swift bardziej potrzebuje, a Bakker bardziej dokopuje. To co opisujesz w pewnej formie pojawia się w czwórce, The Minority Council, gdzie z kolei jest gra zdrady/wykorzystania (bez Bakkera, żebym nie wprowadziła w błąd). Hm, jeśli koniecznie chcesz czytać dalej i potrzebujesz pretekstu, :) to w The Midnight Mayor Swift jest niewinnie ścigany, ma dylemat "muszem zabić, ale nie chcem" i jest też krótka scena z Bakkerem (NIE retrospekcja).
A mogę przeskoczyć?
Kto bogatemu zabroni. ;D Na upartego dalsze można by przeskakiwać, ale z The Midnight Mayorem będzie drobny problem, bo ustawia pewną nową sytuację, która jest punktem wyjścia dla kolejnych. Przeskoczywszy, można mieć pewne WTF, chociaż oczywiście jakiś tam ogryzek wyjaśnienia dla nie idących od początku zawsze jest, jak w większości serii. Gdyby całą serię podzielić na fabularne bloki, to byłoby mniej więcej:
A. jedynka;
B. od dwójki do czwórki;
C. i piątka (Stray Souls) jako sequelospinoff i początek podserii.
Ale generalnie to jest typ "seria standalonów", nie "telenowela". Wszystko otwierane i zamykane w obrębie danej części, jak w jedynce.
no subject
Date: 2013-07-28 02:14 (UTC)"To jest raczej sytuacja "chwilowo cię potrzebuję, więc muszę cię znosić (ale co ci przy okazji dokopię, to moje)" - och, takie sytuacje też lubię. Lubię wszystko, co ma ambiwalentne emocje i typowy dla nich typ napięcia w relacjach, tak to chyba najprościej ująć.
Bardzo możliwe, że tam potem kobiet jest na pęczki; w jedynce te, które są, są albo niewykorzystane, albo niepotrzebne, albo - jak Oda - jakoś strasznie wg mnie... jak marionetki fabularne (może dlatego, że to początek i rzecz się dopiero rozwija). Jakby mi nie powiedziała autorka, że to kobieta, to bym nie zauważyła.
no subject
Date: 2013-07-28 13:39 (UTC)no subject
Date: 2014-05-17 05:52 (UTC)Nie no, widzę do czego pijesz i kiedy spojrzę na to pod tym kątem, faktycznie, można ich wrzucić do jednego worka.
Nic to, zabieram się za Griffin :>
no subject
Date: 2014-05-17 15:13 (UTC)Miłego Griffinowania, czekam na wrażenia!
no subject
Date: 2014-06-01 16:52 (UTC)To byłam ja, Moreni, która kompletnie nie umie poruszać się po Livejournal.
no subject
Date: 2014-06-01 17:34 (UTC)rzuca się na szyjęyyy, to jest, wita herbatą* Jestem bardzo dumna ze skutecznego siania zua, szczególnie w Twój ogródek. *pęcznieje wzruszeniem* Wpływ złych ludzi z internetów mamy wspólny, u mnie od dawna w kolejce czeka Aaronovitch, ale ciągle coś pilniejszego go odsuwa... A co do Butchera, właśnie jestem w trakcie Skin Game.Gratisowych kursów LJa udzielam chętnie w każdej chwili, tylko wołać. (Bo wszyscy siedzą gdzie indziej i mi smutno, a ja LJa uparcie kocham.)
no subject
Date: 2015-08-12 22:17 (UTC)Na razie jestem po "Szaleństwie aniołów". Miejscami rozwleczone opisy, jednotorowa fabuła i główny bohater, który byłby przezroczysty, gdyby nie tytułowe anioły. Z drugiej strony wspaniale wymyślony, niesłychanie wiarygodny sposób działania magii w mieście - podzielam zachwyty, choć w tym gatunku jestem zielona :) Czyli dobrze trafiłam? :) W efekcie trochę problem, bo ani to rzucić, ani zostać fanem ;) Chyba dwójkę zacznę, bo mnie jednak trochę na wyjeździe otoczenie rozpraszało, i albo przywyknę do stylu, albo dam sobie spokój. Bo w oryginale, nawet gdybym miała wersję papierową, będę to czytała do końca roku.
Na tornister zaczęłam dzięki Tobie zwracać uwagę i z pewnym zdziwieniem odnotowałam, że na chwilę stał się torbą, ale chyba po parunastu stronach powrócił do bycia tornistrem. Pojawił się niezamierzony efekt komiczny, gdy bohater ucieka albo walczy o życie i w trakcie łapie/otwiera tornister ;) Brązowe oczy były najwyraźniej niewystarczająco różne od niebieskich i trzeba je było zmienić na czarne. *przewraca oczami* *w dodatku brązowymi*
"Miasto jest dla magii i dla fantasy „tym” w słowach „za starych dobrych czasów tego nie było”"
<3
"Wszystko to jest bardzo pokrewne Pratchettowej zasadzie narrativum – magia i moc są w istocie ludzką wiarą."
O, widzisz, o narrativum nie pomyślałam. To dlatego tak mi się ta magia spodobała :)
Drugiej części Twojej nieobiektywności ;) nie czytam, żeby sobie nie spoilerować, co jest dla serii dobrym znakiem, bo oznacza, że się przejmuję. Kto wie, może któregoś dnia przylecę zachwycona i wszystko odwołam ;)
no subject
Date: 2015-08-13 20:19 (UTC):) :D :) :D :) :D :) :D :) :D :) :D :) :D :) :D :)
nie wiedziałam, że Griffin nie leży pod "G"
Pod "W"? -_- Swoją drogą, wolałabym, żeby sama została przy jednym, zamiast przeskakiwać na kolejny nowy alias co parę lat...
Dla mnie to ma dwie obiektywne (na ile to możliwe) zalety, których będę bronić zębami - podstawową i olbrzymią, czyli konstrukcję świata, sam pomysł na magię, oraz mniejszą i bardziej marginalną, czyli konstrukcję Swifta. Przy czym o ile umysł zbiorowy/osobowość mnoga (w jednym ciele lub wielu) to nie jest jakaś straszna nowość, więc za oryginalne uważam raczej wykonanie - pozorny chaos myśli i działań, gdzieś na pograniczu umysłu zbiorowego i rozszczepienia jaźni - to już Griffinowe podejście do gatunku JEST nowe. Jak piszę, dopiero ona napisała fantasy, które jest naprawdę urban. Szukałam, ale do tej pory nawet w mało znanych nie spotkałam niczego w tym rodzaju na porównywalną skalę. Cała reszta gatunku z grubsza dzieli się na:
a. paranormal romance (gdzie pomysłowość świata jest najmniej ważna z powodów oczywistych)
b. czarne kryminały, czyli Dresden Files itepe (gdzie po pierwsze chodzi o akcję)
c. oniryczne kawałki Gaimana i Mieville'a (gdzie właściwie nie wiadomo co co chodzi, a przynajmniej ja jestem za tępa)
d. Good Omens (gdzie chodzi o co innego niż w Urban Magic, ale to nie jest wadą ;D)
W żadnym z powyższych nie chodzi tak naprawdę o miasto. Ono jest tylko miejscem akcji i tyle. Jeśli chcesz dokładniej poznać urban fantasy, to Careya i Butchera najzupełniej szczerze polecam, czemu nie, ale jeśli chodzi o oryginalność, to po Griffin gatunek już jest dla Ciebie spalony. :) Pierwsza powiem, że Butcher jest szatanem planowania i bardzo fajnie się czyta, ale szczyt jego inwencji to podbijanie płytowej zbroi kevlarem... No cóż, pomysł sam w sobie niezły, ale to wciąż jest nieszczęsna płytowa zbroja. A Harry Dresden (podobnie jak analogiczne postacie w innych seriach) w przeciwieństwie do Matthew Swifta nie jest miejskim magiem, tylko wiejsko-średniowiecznym magiem w mieście, jeśli czujesz różnicę. Dopiero Griffin naprawdę wykorzystała miasto i miejskość/współczesność jako temat, a nie tylko scenografię. Jestem zachwycona tym, co wspomniała w tym cytacie na końcu notki - że jej założeniem było wzięcie nudnej codzienności i opisaniem w taki sposób, żeby pokazać, że tak naprawdę jest fascynująca. I udało jej się.
Reszta - no, rzecz gustu. Ja akurat lubię jej "gęsty" opis, ale nie jesteś jedyna, dla której jest raczej wadą. Fabuła - osobiście wolę właśnie prostą; męczą mnie przeskoki między wątkami akurat jak się wczytam w jeden. Wybaczam to tylko Pratchettowi, a u innych raczej zgrzytam i brnę. Inna sprawa, że nawet obiektywnie patrząc, fabuła jest Griffinową słabszą stroną i irytują mnie dziury. No i ten polski przekład... (Hej, skoro dalej jednak lecisz z polskim wydaniem, to powiesz mi, co tłumacz zrobił z Aldermenami, dobrze? :)
ani to rzucić, ani zostać fanem
Mnie też nie od razu złapało i na Twoim etapie byłam trochę w zbliżonym nastroju. Uważam, że najlepsze są "The Midnight Mayor" i "The Minority Council", chociaż to nie są jakieś szalone różnice poziomu w stosunku do pozostałych. Ujęłabym to tak - gdyby jedynka Cię zdecydowanie odrzuciła albo znudziła, to dalej nie byłoby warto. Natomiast jeśli jednak trochę Cię ciągnie do kolejnych, to tak, warto, jest szansa, że dalsze bardziej Ci się spodobają. Swift, owszem, jest interesujący głównie przez anioły, ale osobiście lubię go za, jak to rzec, zdolność zachwytu. Miastem, detalami... no choćby tym wschodem słońca. Czyli w gruncie rzeczy za tę cechę, która w Griffinwersum czyni sorcerera, czyż nie? Mając powyższe na uwadze, jeśli będzie Ci się chciało czytać całość, zrozumiesz czemu nie polubiłam nowej głównej bohaterki dwóch ostatnich części. (I przyda mi się ktoś, żeby na nią ponarzekać. ;)
Druga część mojej nieobiektywności jest z grubsza spoilerobezpieczna po zaliczeniu "The Midnight Mayor", a w tekście o "The Glass God" spoilery są zakryte, ale oczywiście lepiej czytać po całej serii. ;) Nie domagam się wcale, żebyś cokolwiek odwoływała i stuprocentowo się zachwycała (jak widać, sama na niektóre rzeczy się krzywię - no cóż, fanka), ale jeśli dołączysz do fanowania, będę w siódmym niebie. :)
no subject
Date: 2015-08-14 00:46 (UTC)"Swoją drogą, wolałabym, żeby sama została przy jednym, zamiast przeskakiwać na kolejny nowy alias co parę lat..."
To jej chyba nie wyjdzie na dobre...
No ja się z zachwytami pomysłem na magię absolutnie zgadzam i żałuję, że to nowość, bo na tę chwilę takie działanie magii miejskiej wydaje mi się oczywiste i naturalne. Oczywiście można je trochę inaczej opisać i różnić się w akcentach, ale esencja zostaje. Czarownice w fantasy czerpią moc z natury, a miejscy magowie z miasta, no bo przecież nie "mimo istnienia miasta". Bez sensu przyjść od razu na najlepsze :D
Gaiman niezrozumiały jest? (No, w sumie tytuł "Nigdziebądź" trochę to sugeruje) No nic, i tak sięgnę, bom ciekawa. W kręgach Doktorowych pisze się o nim z szacunkiem, na końcu dodając "...no, ale najlepszych odcinków to on nie napisał." ;D
Szatan planowania brzmi dumnie i zachęcająco, ale wiejsko-średniowieczny mag w mieście już nie bardzo.
Jeśli chodzi o fabułę, niekoniecznie zaraz żądam wielowątkowości, ale odrobina nieprzewidywalności w akcji "jeden przeciwnik - drugi - trzeci - szef" by moim zdaniem nie zaszkodziła. A tak to jest jazda linią prostą do finału.
"Hej, skoro dalej jednak lecisz z polskim wydaniem, to powiesz mi, co tłumacz zrobił z Aldermenami, dobrze?"
Jeśli tylko się domyślę, że X to właśnie oni, nie ma sprawy :)
"Czyli w gruncie rzeczy za tę cechę, która w Griffinwersum czyni sorcerera, czyż nie?"
Dlatego nie traktuję tego jako jakąś wyróżniającą go cechę i zakładam, że wszyscy czarnoksiężnicy (jak rozumiem, w oryginale sorceserzy, co brzmi trochę lepiej jako treść szybkiego okrzyku - "czarnoksiężniku, uważaj!" traci swój cel w połowie wypowiedzi) tak mają. Mówisz, że nie?
no subject
Date: 2015-08-14 18:41 (UTC)Nie, jeszcze bardziej, tylko tu nie mam tylu emotków. ;D
Swoją drogą, fajnie by się w przedszkolu robiło szlaczki metodą "kopiuj-wklej" :D
Ja szlaczki miałam w podstawówce i nawet nie pamiętam, czy były z nich oceny...
żałuję, że to nowość, bo na tę chwilę takie działanie magii miejskiej wydaje mi się oczywiste i naturalne
Ha! No nie? Z tym, że mnie nie przeszkadza, że nowość, tylko to, że czemu to przeszło praktycznie bez echa??? Literacko rzecz biorąc, to naprawdę jest coś redefiniującego cały gatunek. A tymczasem Urban Magic nawet przyzwoitego fandomu nie ma, paru ludzi na krzyż...
Czarownice w fantasy czerpią moc z natury, a miejscy magowie z miasta, no bo przecież nie "mimo istnienia miasta".
A widzisz, a w filarach gatunku jednak jest "mimo". Dresden nie może podejść do komputera na dwa metry, żeby go nawet niechcący nie spalić. Wymowne, nie? Nawet w Good Omens Crowley jest przecież jedynym demonem nadążającym za ludzką techniką.
Gaiman niezrozumiały jest?
Cytatnę się: (http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/2014/10/Ocean-na-koncu-drogi-i-Milvanny-problem-z-Gaimanem.html)To nie to, że się dziwię jego fanom, bo widzę jego zalety i nawet jeśli mnie osobiście nudzi, to pierwsza przyznam, że niewielu mu dorównuje w klimatyczności stylu. Ale jak dla mnie, jego najlepsze książki to te dla dzieci. Tam jakoś umie utrzymać konkretną fabułę i przejść przez nią od początku do końca, bez zbędnego komplikowania. A kiedykolwiek pisze dla dorosłych, plącze się w jakieś mętne, artystowskie meandry narracji o... o czym właściwie? "Chłopie", chcę za każdym razem powiedzieć, "to było niezłe, miało atmosferę i było interesujące językowo, i fascynujące jako pojedyncze obrazki, i w ogóle... ale o co ci właściwie chodzi???" Moim prywatnym zdaniem, najlepsze co Gaiman napisał to Good Omens, bo w czytaniu go nie widać spod Pratchetta. ;)
no subject
Date: 2015-08-14 18:42 (UTC)W pakiecie także rycerze ze świętymi mieczami, wielka rada czarodziejów w szlafrokach, pardon, szatach i z laskami, elfie dwory z feudalną strukturą oraz dwory wampirze ze strukturą feudalno-mafijną. ;) Butcher ma fajne pomysły i na ogół umie ich nie zmarnować, ale jeśli oczekuje się portretu miasta, to nie ten adres.
odrobina nieprzewidywalności w akcji "jeden przeciwnik - drugi - trzeci - szef" by moim zdaniem nie zaszkodziła.
A, kumam, W kolejnych tomach raczej od tego odeszła, chociaż czy zaskoczenia są bardzo zaskakujące, to znowu kwestia indywidualnej oceny.
Jeśli tylko się domyślę, że X to właśnie oni, nie ma sprawy :)
Świta Midnight Mayora (i odmawiam pisania polskiej wersji tegoż *wzdryg*). To będą ci, co patrzą na Swifta jakby im się przykleił do buta. Rozpoznasz. :D
Dlatego nie traktuję tego jako jakąś wyróżniającą go cechę i zakładam, że wszyscy czarnoksiężnicy (...) tak mają. Mówisz, że nie?
W zasadzie tak, ale jest chyba jedynym, który potrafi się tym wczuciem w miasto cieszyć. Ewentualnie jeszcze Bakker za młodu mógł to mieć, ale zapewnienia Swifta to trochę mało, bo poznaje się tamtego już (i tylko) jako zaślepionego władzą dziada. Inni raczej mają podejście "no trudno, los jest wredny, że mi to zrobił, ale jakoś muszę z tym żyć". Mimo że akurat po nim los się przejechał relatywnie bardziej... Szerzej o tym pisałam w tekście o "The Glass God" (http://aletheiafelinea.livejournal.com/74522.html), i to nawet w kawałku niespoilerowym (dla tych po drugiej części), ale nie wiem ile z tego będzie zrozumiałe na etapie między pierwszą a drugą częścią...
czarnoksiężnicy (jak rozumiem, w oryginale sorceserzy, co brzmi trochę lepiej jako treść szybkiego okrzyku - "czarnoksiężniku, uważaj!" traci swój cel w połowie wypowiedzi)
:D Tłumacz musiał tu mieć zgryz, bo trudno dopasować polskie odpowiedniki ze wszystkimi konotacjami, a w oryginale te wszystkie nazwy nie są traktowane jak synonimy, tylko określają różnice w "stylu" magii. Sorcerer (Swift, Bakker, Dana, w dalszych tomach dojdzie jeszcze nowa) ma bezpośredni, intuicyjno-zmysłowy kontakt z magią i największą moc z tej menażerii. Wizard ma podejście "naukowe", nie czuje magii bezpośrednio, ale opanowuje ją "technicznie", przez słowa i gesty (Aldermeni są wizardami). Warlock dostaje moc od jakiejś naturalnie magicznej istoty (ale ten wątek w ogóle nie był rozwijany). Szaman jest raczej od rozumienia co się dzieje niż od czarowania, chociaż potrafi parę rzeczy niedostępnych dla innych "gatunków" - niewidzialność, przenikanie przez ściany, wchodzenie w cudze sny. Druid miesza magiczne mikstury z ziółek, ale jak się spręży to i kable z podłogi wyciągnie, jak sorcerer (bo w piątym tomie już jej się trochę kończyły pomysły). Tak przynajmniej wygląda teoria, w praktyce to się wszystko trochę miesza i zaciera po brzegach.
no subject
Date: 2015-08-15 17:43 (UTC)A w podstawówce po co? :) Bo te moje przedszkolne to były takie pseudolitery i przygotowywały do nauki pisania. Po poznaniu liter byłyby trochę bez sensu...
"A tymczasem Urban Magic nawet przyzwoitego fandomu nie ma, paru ludzi na krzyż..."
Czasu trzeba? Chociaż od pierwszej części minęło już sześć lat... W takim razie dobrze, że się dokładasz do szerzenia informacji.
"Dresden nie może podejść do komputera na dwa metry, żeby go nawet niechcący nie spalić. Wymowne, nie?"
Jak Jaś Fasola... No, coś mi w tym bardzo nie gra.
"Nawet w Good Omens Crowley jest przecież jedynym demonem nadążającym za ludzką techniką."
Ale reszta przynajmniej nie jest z technologią niekompatybilna, tylko się po prostu boi nowości :)
"Chłopie", chcę za każdym razem powiedzieć, "to było niezłe, miało atmosferę i było interesujące językowo, i fascynujące jako pojedyncze obrazki, i w ogóle... ale o co ci właściwie chodzi???"
Dzięki za ostrzeżenie :D Będę pamiętać, czytając.
"To będą ci, co patrzą na Swifta jakby im się przykleił do buta. Rozpoznasz. :D"
Okej, dam znać :)
"Inni raczej mają podejście "no trudno, los jest wredny, że mi to zrobił, ale jakoś muszę z tym żyć"."
Aha. Możliwe w takim razie, że Swift nazbiera punktów zasadą kontrastu :)
"Tłumacz musiał tu mieć zgryz, bo trudno dopasować polskie odpowiedniki ze wszystkimi konotacjami, a w oryginale te wszystkie nazwy nie są traktowane jak synonimy, tylko określają różnice w "stylu" magii. "
Tak, już w pierwszej części o tym wspomnieli. Trochę ciężko się w tym na początku połapać, zwłaszcza, że polskie określenia są bardziej do siebie podobne niż oryginalne: gdy czarownik, czarnoksiężnik i czarodziej występują w jednym zdaniu, to trzeba je parę razy uważnie przeczytać :D Ale tłumacz się konsekwentnie trzyma przekładu, choć czasem ktoś nazywa Swifta magiem (czemu się nie dziwię, bo krótsze :D) i nie wiem wtedy, czy mag to każda osoba, która się para magią, czy jeszcze co innego...
no subject
Date: 2015-08-15 19:22 (UTC)Nie wiem, jakoś tak ogólnie żeby "było ładnie w zeszycie", czy coś. :) Ale ja nie byłam w przedszkolu, tylko w zerówce i z samego, ehem, procesu dydaktycznego pamiętam akurat najmniej...
Czasu trzeba? Chociaż od pierwszej części minęło już sześć lat...
No właśnie... To chyba chwyta od razu albo wcale. Chyba że potem jest ekranizacja i robi się fandom wtórny, który odkrywa, że była taka książka.
W takim razie dobrze, że się dokładasz do szerzenia informacji.
Już wiesz, czemu się ucieszyłam. :)
Jak Jaś Fasola... No, coś mi w tym bardzo nie gra.
*wzdryg* Od dzieciństwa mam wyjątkową alergię na Jasia Fasolę, nawet go nie stawiaj w tym towarzystwie. Generalnie w urban fantasy dominuje podejście "magia vs technika" zamiast "magicznej techniki". "Rivers of London" Aaronovitcha przyszły parę lat po Urban Magic, ale tam też magia smaży krzemowe procesory. Aaronovitch ma większy fandom i jest uważany za objawienie, mimo że koncepcyjnie jest nie tylko za Griffin, ale i za Butcherem. Łaska fandomu jest nieprzewidywalna. :(
Dzięki za ostrzeżenie :D Będę pamiętać, czytając.
Możliwe, że niepotrzebnie Cię nastawiam. ;)
Aha. Możliwe w takim razie, że Swift nazbiera punktów zasadą kontrastu :)
Tak, u mnie nazbierał. To jest moje spojrzenie z perspektywy wszystkich części, nie tamtej pierwszej.
nie wiem wtedy, czy mag to każda osoba, która się para magią, czy jeszcze co innego...
W oryginale jest raczej konsekwentnie, w sensie że jeśli ktoś jest jakoś określony, to już tak mu zostaje, ale momentami też jest mętnie, bo w praktyce bardziej się różnią indywidualne zdolności danych postaci niż całych "gatunków".
no subject
Date: 2015-08-16 19:16 (UTC)Z Jasiem Fasolą to coś szczególnego czy po prostu ogólnie nie trawisz? Ja tam go lubię. Jak zdarzało mi się zrobić coś głupiego, pocieszałam się, że on zawsze robił z siebie większego idiotę ;)
"Łaska fandomu jest nieprzewidywalna."
Wychodzi na to, że tak.
"W oryginale jest raczej konsekwentnie, w sensie że jeśli ktoś jest jakoś określony, to już tak mu zostaje, ale momentami też jest mętnie, bo w praktyce bardziej się różnią indywidualne zdolności danych postaci niż całych "gatunków"."
Rozumiem. Mam nadzieję, że się nie pogubię.
no subject
Date: 2015-08-17 00:06 (UTC)Ogólnie. Nie i już. >_<
Rozumiem. Mam nadzieję, że się nie pogubię.
Najwyżej będziesz warczeć, jak ja, "Konsekwencji, kobito!". Ale ja szybko machałam ręką i przechodziłam do "Chromolić konsekwencję, ta scena była fajna". ;D
no subject
Date: 2015-10-07 15:47 (UTC)Rozpoznałam :D
Wspominałam już, że skończyłam Nocnego Burmistrza, nie? To się cytatnę z lubimyczytać: "Nocny Burmistrz" zachowuje zalety "Szaleństwa Aniołów", pozbywając się kilku jego wad. Fabuła wychodzi poza odstrzeliwanie kolejnych wrogów, rozwija się stopniowo i raz czy dwa skręca w nieoczywistym kierunku; Matthew Swift wydaje się ciekawszy i jakby sympatyczniejszy w swoim zagubieniu w nowej sytuacji; połączenie starej magii ze współczesnym miastem (czarownice gotujące w kotle herbatę z torebek!) pozostaje wielkim atutem. Tylko z galopującymi opisami wciąż, niestety, trzeba walczyć. Mimo wszystko tendencja zwyżkowa.
Neonowy Dwór czeka na półce, aż przyjdą korzyści odstawienia, niedoboru czy jak to nazwać i zacznę bardziej doceniać zalety ;)
Przeczytałam "Nigdziebądź" w międzyczasie i hm, obawiałam się większego niezrozumienia, wyobrażałam sobie, że utonę w metaforach i symbolice (tytuł brzmi bardzo jak opowieść na granicy snu), gdy tymczasem... nie, coś ze snu tam zdecydowanie było, ale nie tak poetycko :) Największym problemem było dla mnie zainteresowanie się akcją, przez większość czasu byłam znakomicie obojętna na to, co wydarzy się dalej. Postrzegałam tę powieść bardziej jako ciąg "obrazków", fajnych, plastycznych obrazów, które jednak poza swoją ramą, czy zasięgiem wzroku Richarda, nie istnieją i nie tworzą też razem jednego świata. Także jako opowieść zawodzi, a jako taki ciąg fragmentów snu działa całkiem nieźle.
Na okładce było napisane, że to potwornie dowcipne, zaśmiałam się może ze dwa razy. Gdzie ten dowcip pochowali, że nie znalazłam?
no subject
Date: 2015-10-07 20:42 (UTC)Ngh. Żałuję, że pytałam. NIE żałuję, że jednak nie sprawdziłam osobiście...
To się cytatnę z lubimyczytać:
*leci czytać* *wraca* A, myślałam, że to urywek był. XD
Fabuła wychodzi poza odstrzeliwanie kolejnych wrogów
Też mi się to spodobało. Zresztą to się niejako zużyło w pierwszym tomie, więc podoba mi się konkretnie to, że zamiast recyklingować to samo, spróbowała czegoś innego. I lepszego. Zamiast zabijać wroga, naprawić powód, dla którego stał się wrogiem.
Co do "Nigdziebądź" podpisuję się pod każdym słowem z osobna i wszystkimi razem. Nawet też gdzieś komuś pisałam o Gaimanowych oderwanych obrazkach. No i ta oniryczność - rozumiem, że można lubić, ale mnie raczej odstręcza. Generalnie czytanie Gaimana to dla mnie w dziewięciu przypadkach na dziesięć poszukiwanie sensu w braku sensu...
Na okładce było napisane, że to potwornie dowcipne, zaśmiałam się może ze dwa razy. Gdzie ten dowcip pochowali, że nie znalazłam?
Zważywszy, że przed "Nigdziebądź" miał tylko "Good Omens", dla mnie to dowodzi, że dział promocyjny w wydawnictwie czytuje tylko bibliografie autorów zamiast samych powieści. :P
no subject
Date: 2015-10-09 18:36 (UTC)Skorzystam z błogiej nieświadomości, jaką daje brak porównania całego przekładu z oryginałem :D
To Gaiman tak ze wszystkim ma? Muszę sobie dla porównania obejrzeć jego drugi odcinek do "Doktora Who", bo pamiętam tylko, że dał Smithowi porządny materiał do grania, ale za Chiny nie kojarzę fabuły. Widzisz, może nie było ;)
Nie mam nic przeciwko oniryczności, niech mi facet tylko da powód, żeby czytać dalej, bo jednak aż tak genialnych tych obrazków nie ma, żeby mnie poprzedni zachęcał do obejrzenia następnego...
no subject
Date: 2015-10-09 19:50 (UTC)To Gaiman tak ze wszystkim ma?
Ma. Znaczy, z dzieciowymi książkami dużo mniej. Taka na przykład "Księga cmentarna" albo "Koralina" są całkiem czytable. Z dorosłych jeszcze ewentualnie "Gwiezdny pył" miał coś w miarę fabułopodobnego...
Widzisz, może nie było ;)
Widzę. Nie widziałam, a widzę. XD
Nie mam nic przeciwko oniryczności, niech mi facet tylko da powód, żeby czytać dalej, bo jednak aż tak genialnych tych obrazków nie ma, żeby mnie poprzedni zachęcał do obejrzenia następnego...
NO WIĘC WŁAŚNIE! Ja go chyba w ogóle czytuję (o ile już nie przestałam, bo jednak tyle lepszych i życia szkoda) tylko dlatego, że wieszczem jest i wszyscy go kochamy. Od czasu do czasu próbuję/próbowałam się przekonać, za co właściwie... Ale może to po prostu ze mną jest coś nie tak, bo z "Mistrzem i Małgorzatą" mam całkiem podobnie. :) To jest, tyle różnicy, że z MiM wystarczył mi raz.
no subject
Date: 2015-10-16 17:39 (UTC)Koralinę czytałam lata temu. Miałam koszmary. Nawet nie wiedziałam, że to Gaiman mi je ofiarował, dzięki bardzo, panie G. ;)
no subject
Date: 2015-10-16 22:48 (UTC)Mam wrażenie, że w Koralinie o to chodziło, więc chyba można liczyć jako sukces. Mówiłam, że dla dzieci pisze lepiej. :)