Błękit i inne kolory
Sunday, 23 June 2013 18:54![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Czyli Kate Griffin vs reszta literatury.
Post w dwóch wersjach. If you prefer to read in English, this way, please.

Kate Griffin, A Madness of Angels, The Midnight Mayor, The Neon Court, The Minority Council, Stray Souls
Jakiś czas temu Rusty Angel napisała o Szaleństwie aniołów Kate Griffin dwie rzeczy: że to NIE jest paranormal romance, i że zawartość jest lepsza niż tytuł i okładka. To jest, napisała więcej, ale akurat to skłoniło mnie, żeby w przypływie ciekawości wrzucić książkę na mentalny stos do przeczytania, w związku z czym Rusty ma u mnie piwo. Czy coś. Spodziewałam się czegoś, przypuszczalnie, lepiej napisanego niż seryjna wampirzo-wilkołacza rąbanka, a przy odrobinie szczęścia może nawet zbliżonego poziomem do Castorowej serii Mike'a Careya. Tymczasem okazało się, że cała seria Kate Griffin to KAWAŁ WIĘCEJ NIŻ PRZYZWOITEJ LITERATURY.
Książkę, która ma jakąś z grubsza konsekwentną fabułę, odróżnialne postacie z dostrzegalnymi motywacjami i przynajmniej poprawny język, uważa się na ogół za czytadło do przyjęcia. Taka, której postacie i fabuła zostają w myśli dłużej niż do ostatniej strony, jest już uważana za czytadło porządne i warte wracania. A gdy wchodzimy na poziom, gdzie postacie mają więcej niż po dwie cechy na krzyż, gdzie motywacje przestają być czarno-białe, gdzie Nasi nie mają monopolu na rację i odczucia, które można podzielać, a nade wszystko gdzie autor(ka) okazuje się bystrym i myślącym obserwatorem i potrafi swoje obserwacje sprzedać w świetnym stylu, a do tego jeszcze – o tym dalej – pewna nowa jakość zostaje dodana do całego gatunku... czego jeszcze brakuje, by nazwać książkę dobrą?
Skoro już o stylu mowa, jedno zastrzeżenie – Griffin lepiej jest czytać w oryginale. W polskim wydaniu pozostała oczywiście jakość fabuły i postaci, ale spora część stylu wyparowała jak witaminy z gotowanej marchewki do kuchennego wywietrznika, a to co zostało jest miętkie i nie chrupie. Po części z powodu specyfiki obu języków. Drugi tom w oryginale to The Midnight Mayor. Spojrzawszy na polski tytuł wykonałam gwałtowny w tył zwrot, więc do tej pory nie wiem, jak po naszemu wylądowali oryginalni Aldermen. Ale po prawdzie, to nie mam pojęcia co można z takimi zagwozdkami zrobić; od tego są genialni tłumacze, żeby znajdowali rozwiązania, których chudy czytelnik nie widzi. Będąc tym ostatnim, na prywatny użytek wolę Aldermenów raczej spolszczać niż tłumaczyć. Inna sprawa, że ten przekład – ten jeden tom, który znam – tak naprawdę nie jest bardzo zły, nie na tle wielu innych. Jest lepszy niż pierwsze trzy polskie tomy Temeraire (bo nie ma błędów ortograficznych ani dziwnych rzeczy zrobionych gramatyce), które z kolei są lepsze niż sponiewierany zewłok Cornwella w wydawnictwie, tfu, Erica (bo w Temeraire zdarzają się całe strony bez błędów! a nawet większość stron!). Ale to niespecjalny tytuł do chwały, być najlepszym między najgorszymi... Szczególnie, że w Szaleństwie aniołów zdarzają się i takie kwiatki:
Zważywszy, że w następnych częściach konsekwentnie jest my eyes had been brown / my eyes had been the same darkish brown as my hair / when my eyes were brown, brałam to za pomyłkę/zmianę zdania autorki, aż wreszcie mnie tkło i poszłam sprawdzić oryginał także pierwszej części. Kwiatków jest cała łąka i to miejscami gorszych niż te w sumie mało istotne „brown/czarne”.
Dopiero w oryginale widać, że tym jednym „nabyłem” został zamordowany sens sceny.
Nie mówiąc o tym, że „tornister” wprowadza w błąd, bo w istocie chodzi o torbę na pojedynczym długim pasie. W tym miejscu proponuję też minutę ciszy na zadumę nad „sosnowymi orzeszkami”. Do tej pory byłam przekonana, że między Odrą a Bugiem sprzedają je jako „piniowe”, nawet jeśli po angielskiemu to bez różnicy.
Ale to tylko dygresje, bo naprawdę interesująco zaczyna się robić, gdy przyjrzeć się właśnie temu: Kate Griffin vs reszta literatury, a raczej reszta urban fantasy. Rysuje się tu skala jakości, na której początku postawiłabym „martwy” cykl Charlaine Harris, dalej Mike'a Careya, a Griffin na drugim końcu. (Urban fantasy ma rzecz jasna trochę więcej niż trzech autorów – przy czym można się spierać, czy Harris w ogóle tu przynależy – ale idzie o klarowne przykłady).
Byłam przekonana, że musiałam przeczytać jakieś pięć tomów Harris; po sprawdzeniu okazało się, że dziewięć, co mnie ciężko zdumiało. To tak jak z tygodniem, który się spędziło w przeziębieniu, kontemplując wzorki na firance – potem wydaje się, że to były góra dwa dni, bo działo się tyle, że nie uzbiera się więcej. Ktoś może zaprotestować, jak to, przecież cykl Harris praktycznie się składa z bezustannego dziania. Owszem, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy jej cały pomysł na tę akcję, to dorzucanie kolejnych postaci z coraz to nowych ras, których sens istnienia polega na tłuczeniu się z pozostałymi BO TAK. A prawda, jeszcze jest „wszyscy lecą na Sookie Stackhouse, z wzajemnością, BO TAK”. Jeśli ktoś zamierza zapytać, co mnie w takim razie zaniosło do dziewiątej części przez osiem poprzednich, to szczerze mówiąc zaliczam to do nieodgadnionych tajemnic wszechświata... Bo leżały najbliżej, kiedy się za czymś rozglądałam w przerwie śniadaniowej? No i chyba dlatego, że jest jeszcze-nie-taka-najgorsza...
Mike Carey ma niezłe pomysły (egzorcysta z fletem, zaklinający muzyką; sukub-diablica zakochana w śmiertelnej kobiecie), ma talent do budowania scen i klimatu (zombie mieszkający w opuszczonym kinie; nawiedzone blokowisko) i wreszcie, last but not least, ma styl i Paulinę Braiter na polskim końcu biznesu (Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. / Pan młody stał przy ołtarzu, spokojny i opanowany, jak człowiek przywiązany do torów i słyszący odległy gwizd lokomotywy. / ...grała na basie w zespole o większej liczbie nazw niż koncertów.).
Jednak jeśli patrzeć nie pod kątem literackiej klasy, a podejścia do gatunku, to Carey jest bliżej Harris niż Griffin. Oboje realizują mniej więcej wzór „stara mitologia w nowym środowisku”. Careyowe duchy, demony i zombie tak samo jak Harrisowe wampiry, wilkołaki i reszta menażerii są tymi samymi starymi legendami, które po prostu, chcąc nie chcąc, przeprowadziły się we współczesność, gdy lasy zostały wycięte, a zamki z nietoperzami wyremontowane i zamienione na hotele. Diablice używają szminki, a fairies pracują w show-biznesie, ale to tylko adaptacja stworów, które przyszły niejako z zewnątrz, jak lisy w parkach i sokoły na wieżowcach. W tym sensie, magia w urban fantasy nie różni się zbytnio od tej w pozostałych podgatunkach. Jest „prastara, w głębi wciąż żywa i czekająca na przebudzenie”, mimo że stary cmentarz został zalany asfaltem, „czająca się w ciemności” poza zasięgiem neonów. Sam genre jest jak miasto otoczone starszym od niego lasem baśniopodobnej fantasy w średniowiecznym sztafażu. Wilkołak jeździ samochodem i pracuje za biurkiem, ale po godzinach zostawia krawat w domu i biegnie się przelecieć po lesie, bo jego „prawdziwa natura” go wzywa. Magia „daje radę” we współczesności, ale pochodzi ze „starszego niż cywilizacja”. Miasto jest dla magii i dla fantasy „tym” w słowach „za starych dobrych czasów tego nie było”, jest zagrożeniem, z którym poradzą sobie tylko „podążający za duchem czasów”, w najlepszym razie jest „nowymi możliwościami”.
Podejście Kate Griffin jest z gruntu przeciwne, na tyle, że moim zdaniem daje jej to status więcej niż przedstawicielki genre'u. Sądzę, że jest jednym z autorów, którzy dany genre tworzą/definiują. Wiem, że wytaczam ciężkie działo, ale będę się go trzymać, o ile ktoś mi nie pokaże autora, który przed nią zrobił to samo i na podobną skalę. Bo u Griffin magia nie przyszła mieszkać kątem w mieście, ale odwrotnie – miasto jest jej źródłem. Och, u niej też są okazyjne wzmianki o magii starszego typu, która siedzi w lesie, ale ten las to po prostu alternatywne środowisko, które gdzieś tam sobie jest za horyzontem zdarzeń i generalnie nie zawraca głowy, pozostając bardziej w teorii niż na scenie. Dokładnie jak dla przeciętnego mieszczucha... (Pojawia się też motyw zaadaptowanych „starych” fairies, z rozwiązaniem bardzo podobnym do Harrisowego, czyli fairy = glamour, ale raczej marginalnie). Miasto nie jest „nowym”, nie jest „zagrożeniem” dla starego, nie jest „martwym” metalem i betonem przeciwstawianym „żywym” liściom i ptaszkom. Miasto samo jest stare i ma własne, bardzo żywe życie, co jest zresztą podstawą Griffinowej teorii magii – magia bierze się z życia, a skoro życiem miasta są godziny szczytu, pracujące silniki, rozrastające się pola betonu i płynące pod ulicami i wewnątrz ścian media – woda, gaz, prąd, ścieki – to miejska magia ma analogiczne do tych źródeł postacie. Griffin pisze apoteozę miasta, tworzy miejską mitologię. Przyznam, że ma się wrażenie, że inni autorzy do tej pory raczej używali nazwy genre'u nieco na wyrost i na zapas, tylko powierzchownie wykorzystując miejskie dekoracje, podczas gdy dopiero Griffin naprawdę napisała urban fantasy.
W tworzeniu postaci i prowadzeniu fabuły Griffin raczej wpisuje się w popularne wzory niż tworzy nowe (drugiej świeżości bohater w długim płaszczu trzeciej świeżości; kryminalnopodobna zagadka; wojny gangów; polityka umoczona finansowo w ciemne sprawki), choć robi to na tyle sprawnie, że zamiast zużytej kliszy dostaje się raczej nowe życie wlane w stary motyw. Jednak jej najbardziej oryginalnym wkładem jest właśnie tło – urbanistyczna mitologia. Tutaj już Griffin zdecydowanie więcej tworzy niż recyklinguje. Zdarza jej się skubnąć to i owo z gotowego arsenału, ale wampiry, zombie, łaki i inne stworzenia duże i małe raczej pętają się po obrzeżach świata przedstawionego. Dopiero w Stray Souls wychodzą na front i zaczynają być rzeczywiście widoczne. Ale w całej serii i tak najważniejsza jest magia miasta – asfaltu, betonu, elektryczności, gołębi, autobusów, graffiti i metra... Razem tworzy to zaskakująco bogate rekwizytorium – Griffin co rusz włącza jakiś nowy element, przy tym w sposób, który na ogół zgadza się z wewnętrzną logiką wcześniejszych. Podstawowe założenie jest proste, ale komuś z wyobraźnią – a autorka dysponuje wyobraźnią fantasty pierwszej klasy – daje szerokie możliwości: logiką jej mitologii jest logika rzeczywistych miast. Reszta jest kwestią obserwacji. Co jest miejskim zagrożeniem? Griffinowe potwory powstają z rozsypanych śmieci i mają zęby z rozbitego szkła; drapieżne zjawy są powietrzem ubranym w bluzy z kapturami i rozwleczone portki; niezniszczalny wróg ma ciało zbudowane z biurokracji – zadrukowanego papieru. Co w mieście jest zbawienną siłą? Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie zakład oczyszczania miasta, który, swoją drogą, nie pracuje za samo „dziękuję”; nie ma miejsca, do którego nie dotrze Nocny Autobus, ale zjawi się tylko wtedy, gdy jest ci skrajnie źle i masz wszystkiego potąd; miejskim superszybkim latającym dywanem jest Czarna Taksówka, ale trzy razy się zastanów, czy jesteś gotów zapłacić jej taryfę. Miejski czarnoksiężnik czerpie moc z gniazdek elektrycznych, regulaminy służb miejskich są zaklęciami, a bramka metra potężną barierą – chyba, że masz bilet. Wszystko to jest bardzo pokrewne Pratchettowej zasadzie narrativum – magia i moc są w istocie ludzką wiarą. Jeśli dostatecznie wielu ludzi uważa podwójną ciągłą linię za nieprzekraczalną, to w końcu rzeczywistość się ugina, jak czasoprzestrzeń grawitująca wokół mentalnej masy. Jedyne co robi autor-fantasta, to przenosi tę moc z umysłów także do obiektywnej rzeczywistości swojego uniwersum.
Wobec powyższego, jeśli za dwadzieścia lat nie znajdę Kate Griffin w każdym kanonie fantastyki dłuższym niż na trzydzieści nazwisk, to uznam, że coś w międzyczasie poszło bardzo nie tak. Mimo to, jeśli ktoś w tej chwili przewraca oczami, to się nie zdziwię...
No bo tak:
# Okładki (polskie są takie same jak brytyjskie) budzą chęć wycia w żałości do księżyca, w dodatku każda następna jest gorsza – technicznie prymitywna w guście Mojej Pierwszej Sklejki We Fotoszopie, a stylistycznie obciachowo kiczowata, zatem sugerująca podobną zawartość. Dopiero okładka Stray Souls ze skarpetek może nie wyrywa, ale jest przynajmniej neutralno-nudna i próbuje wyglądać „poważnie”. (Jest powód dla tej graficznej zmiany, bo Stray Souls są czymś pomiędzy sequelem a spin-offem. Kolejna część, The Glass God, aktualnie na progu wydania, wygląda technicznie zgrabniej i przyjemniej dla oka. IMHO).
# Tytuł otwierającej części na pierwszy rzut oka też nie zapowiada krynicy oryginalności. Odwrotnie niż z okładkami, w miarę serii jest lepiej, przynajmniej w mojej opinii. (Cała seria teoretycznie nazywa się Urban Magic, ale nazwa istnieje raczej wirtualnie, bo raz, że nie pojawia się na poszczególnych tomach, a dwa, że – jak się zdaje – nie przyjęła się jako nazwa fandomu. Co może nie powinno dziwić, bo jest trochę za mało charakterystyczna, nie działa dostatecznie „rozpoznawalnie”).
# Autorka ma dwadzieścia siedem lat; pisząc A Madness of Angels miała dwadzieścia-dwadzieścia jeden, a pierwszą książkę w ogóle wydała w wieku czternastu. Zdaniem wielu, to dyskwalifikacja już na starcie, poniekąd nie bez racji.
# Zajawki każdy może sobie pójść i przeczytać na najbliższym rogu Internetu. W streszczeniu, z całej serii zostanie „zabili go i uciekł”, i to w tym wypadku dosłownie. (Chociaż muszę zastrzec, że są też elementy – motywacje, rozwiązania – mające zdecydowanie więcej głębi niż się oczekuje od akcyjniaków, ale w tym rzecz, że tego się nie sposób dowiedzieć przed przeczytaniem…). Główny bohater ma oczy w nietypowym kolorze, jest miksem człowieka i aniołów w liczbie bardzo mnogiej – jak powiadają w pewnych kręgach: krzyżówka willi, jednorożca i fortepianu – a w miarę serii nabywa coraz to kolejne levele zajebistości. Jeśli jeszcze wam to czegoś nie przypomina, to znaczy, że obijacie się po zdrowszych otchłaniach Internetu niż ja, i lepiej tak trzymajcie.
I wiecie co jest najlepsze? To, że wszystko powyższe w praktyce okazuje się składać na jedno wielkie Pozory Mylą. Griffin udowadnia, że jednak wszystko zależy od wykonania. Problem polega na tym, że ta jakość jest bardzo starannie schowana... Pierwszą linią zasieków jest wszystko, co wyliczone wyżej, więc ewentualny czytelnik musi być nieuleczalnym optymistą, który będzie szukał złota na wysypisku (pcha mi się znowu analogia z Pratchettem, bo nie zliczę ile razy już spotykałam ludzi, którzy go odkryli po latach omijania z powodu okładek). Na domiar wszystkiego, pomimo, że to złoto faktycznie tam jest, nie wystarczy się schylić. Jeszcze trzeba nieco fedrowania na przodku z kilofem i łopatą, bo Griffin uwielbia otwarcia mętne jak sztuka współczesna.
Tym razem inaczej niż Pratchett i Carey, którzy na ogół chwytają czytelnika albo od początku, albo w ogóle. Tu raczej kojarzy się Gaiman, z tą różnicą, że jemu się zdarza pozostać artystycznie mętnym aż do THE END, a Griffin jednak ma na tyle przyzwoitości, żeby stopniowo poukładać klocki, przy czym na ogół robi to rzeczywiście zgrabnie – stopniowe wyłanianie sensu z początkowego pozornego bełkotu, to jedna z rzeczy, które u niej lubię. Zaczyna się to na ogół po kilkudziesięciu pierwszych stronach, co jest dość długim rozbiegiem, więc przypuszczalnie odsiewa wszystkich nieskłonnych do dawania autorowi dużego kredytu. Choć to i tak lepiej niż David Eddings, który wyznawał teorię pierwszych stu stron, zatem zgodnie z szanownym życzeniem taki właśnie kredyt ode mnie dostał... i nie pomogło. Ale to już, tak w przypadku Griffin, jak i Eddingsa, kwestia „zgrania fal” danego autora i danego czytelnika. Co do mnie, później odkryłam, że mamy z Griffin dość sporo wspólnej fali, podzielanego spojrzenia i mentalności, więc – niezależnie od mniej czy bardziej obiektywnej jakości – do mnie trafia, choć do innego czytelnika nie musi. Jak Gaiman, w którego przypadku jestem z kolei po stronie „nietrafiania”... Jedną z rzeczy, którymi Griffin do mnie trafia, jest jej podejście do tego, CO właściwie chce pisać, co chce powiedzieć. Opisuje magię elektryczności, graffiti, miejskich legend, ale jedną, zamiast o niej mówić, pokazuje w działaniu – magię słowa, opowieści. I jest tego świadoma...
...czym zresztą przełamuje stereotyp młodego „cudownego” pisarza, z tytułu wieku jadącego na taryfie ulgowej. Kate Griffin rzeczywiście ma coś interesującego i nowego do powiedzenia i wobec tego, jeśli o mnie idzie, cieszę się, że zaczęła to mówić wcześnie, bo to znaczy, że ma więcej czasu przed sobą.
Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, zapraszam na drugą częśćw terminie nieokreślonym. Będzie bardziej z fanowego punktu widzenia (czytaj: jeszcze gorzej udająca obiektywizm), ale nie-fanom wstęp też dozwolony. Będzie też fan-czepialstwo i fan-narzekanie, więc w razie gdyby ktoś chciał powiesić jakiegoś psa na serii, to niewykluczone, że wystarczy poczekać i oszczędzić sobie fatygi...
Dodane: a druga jest tutaj.
Drugie dodane: teraz można też komentować ten tekst używając Disqusa, tutaj.
Post w dwóch wersjach. If you prefer to read in English, this way, please.

Kate Griffin, A Madness of Angels, The Midnight Mayor, The Neon Court, The Minority Council, Stray Souls
Jakiś czas temu Rusty Angel napisała o Szaleństwie aniołów Kate Griffin dwie rzeczy: że to NIE jest paranormal romance, i że zawartość jest lepsza niż tytuł i okładka. To jest, napisała więcej, ale akurat to skłoniło mnie, żeby w przypływie ciekawości wrzucić książkę na mentalny stos do przeczytania, w związku z czym Rusty ma u mnie piwo. Czy coś. Spodziewałam się czegoś, przypuszczalnie, lepiej napisanego niż seryjna wampirzo-wilkołacza rąbanka, a przy odrobinie szczęścia może nawet zbliżonego poziomem do Castorowej serii Mike'a Careya. Tymczasem okazało się, że cała seria Kate Griffin to KAWAŁ WIĘCEJ NIŻ PRZYZWOITEJ LITERATURY.
Książkę, która ma jakąś z grubsza konsekwentną fabułę, odróżnialne postacie z dostrzegalnymi motywacjami i przynajmniej poprawny język, uważa się na ogół za czytadło do przyjęcia. Taka, której postacie i fabuła zostają w myśli dłużej niż do ostatniej strony, jest już uważana za czytadło porządne i warte wracania. A gdy wchodzimy na poziom, gdzie postacie mają więcej niż po dwie cechy na krzyż, gdzie motywacje przestają być czarno-białe, gdzie Nasi nie mają monopolu na rację i odczucia, które można podzielać, a nade wszystko gdzie autor(ka) okazuje się bystrym i myślącym obserwatorem i potrafi swoje obserwacje sprzedać w świetnym stylu, a do tego jeszcze – o tym dalej – pewna nowa jakość zostaje dodana do całego gatunku... czego jeszcze brakuje, by nazwać książkę dobrą?
They did the assault/SWAT thing. Rifles, corners, kneeling, standing, running, climbing, gestures - fist, two fingers, flap, twiddle - the whole lot. We tried not to laugh as we trailed along behind. (…) You have to have a lot of training to be a storm trooper, we concluded. It wasn’t just about learning when to duck and when to fire; it was about learning to take yourself seriously as you did it.
I know that mystics tend to be obscure; it’s the only way they can stay in business in this litigious age.
Mr Earle gave me the kind of smile I imagined he reserved for that special category of employee who came to his office at 1 p.m. on a Friday afternoon to announce there was nothing else to do so could they, like, go home, yeah? It was the kind of smile that guaranteed you a plywood coffin.
Certainly, London, the real London, the majority experience of London, envied the grand streets laid out around the palace, and even felt a quaint protective streak towards it, as if to say ‘We may think that St James’s is full of rich tossers, but they’re our rich tossers and if we could be rich tossers too, we would be. So just because we’re rude about it doesn’t mean you can be.’
Great thing about not being a chosen one, is you get to do your own choosing.
…haircuts that in previous times would have been used to indicate rank in warrior tribes and were now worn to cause distress to difficult mothers...
We were in a chain coffee shop, drinking mass-produced coffee on a mass-produced sofa beneath some mass-produced art in a mass-produced frame proclaiming that Originality Can’t Be Bought.
What effect, for example, did invisibility have on blood pressure?
…stared skywards at these shining glass walls and watched the tiny people move about, each in their office, unseen by their colleagues but on display to the world, like a life lived in a computer game.
Skoro już o stylu mowa, jedno zastrzeżenie – Griffin lepiej jest czytać w oryginale. W polskim wydaniu pozostała oczywiście jakość fabuły i postaci, ale spora część stylu wyparowała jak witaminy z gotowanej marchewki do kuchennego wywietrznika, a to co zostało jest miętkie i nie chrupie. Po części z powodu specyfiki obu języków. Drugi tom w oryginale to The Midnight Mayor. Spojrzawszy na polski tytuł wykonałam gwałtowny w tył zwrot, więc do tej pory nie wiem, jak po naszemu wylądowali oryginalni Aldermen. Ale po prawdzie, to nie mam pojęcia co można z takimi zagwozdkami zrobić; od tego są genialni tłumacze, żeby znajdowali rozwiązania, których chudy czytelnik nie widzi. Będąc tym ostatnim, na prywatny użytek wolę Aldermenów raczej spolszczać niż tłumaczyć. Inna sprawa, że ten przekład – ten jeden tom, który znam – tak naprawdę nie jest bardzo zły, nie na tle wielu innych. Jest lepszy niż pierwsze trzy polskie tomy Temeraire (bo nie ma błędów ortograficznych ani dziwnych rzeczy zrobionych gramatyce), które z kolei są lepsze niż sponiewierany zewłok Cornwella w wydawnictwie, tfu, Erica (bo w Temeraire zdarzają się całe strony bez błędów! a nawet większość stron!). Ale to niespecjalny tytuł do chwały, być najlepszym między najgorszymi... Szczególnie, że w Szaleństwie aniołów zdarzają się i takie kwiatki:
My eyes, which, when I had last had cause to look at them, had been brown.
Kiedy ostatnio miałem okazję przyjrzeć się swym oczom, były czarne.
Zważywszy, że w następnych częściach konsekwentnie jest my eyes had been brown / my eyes had been the same darkish brown as my hair / when my eyes were brown, brałam to za pomyłkę/zmianę zdania autorki, aż wreszcie mnie tkło i poszłam sprawdzić oryginał także pierwszej części. Kwiatków jest cała łąka i to miejscami gorszych niż te w sumie mało istotne „brown/czarne”.
Podszedłem do stoiska z marychą i nabyłem wielką plastikową fajkę ozdobioną portretem papieża oraz trzema liśćmi trawy na tle flagi Jamajki. Otworzyłem nieśpiesznie tornister i schowałem zakup do środka. Kiedy oddalałem się od stoiska, nikt nawet na mnie nie spojrzał.
Dopiero w oryginale widać, że tym jednym „nabyłem” został zamordowany sens sceny.
I walked up to the cannabis stall, where I picked up a large plastic pipe with a picture on it of the Pope and three pot leaves against the flag of Jamaica. Slowly and deliberately, I opened my satchel and put it inside. As I walked away, no one even looked.
Nie mówiąc o tym, że „tornister” wprowadza w błąd, bo w istocie chodzi o torbę na pojedynczym długim pasie. W tym miejscu proponuję też minutę ciszy na zadumę nad „sosnowymi orzeszkami”. Do tej pory byłam przekonana, że między Odrą a Bugiem sprzedają je jako „piniowe”, nawet jeśli po angielskiemu to bez różnicy.
Ale to tylko dygresje, bo naprawdę interesująco zaczyna się robić, gdy przyjrzeć się właśnie temu: Kate Griffin vs reszta literatury, a raczej reszta urban fantasy. Rysuje się tu skala jakości, na której początku postawiłabym „martwy” cykl Charlaine Harris, dalej Mike'a Careya, a Griffin na drugim końcu. (Urban fantasy ma rzecz jasna trochę więcej niż trzech autorów – przy czym można się spierać, czy Harris w ogóle tu przynależy – ale idzie o klarowne przykłady).
Byłam przekonana, że musiałam przeczytać jakieś pięć tomów Harris; po sprawdzeniu okazało się, że dziewięć, co mnie ciężko zdumiało. To tak jak z tygodniem, który się spędziło w przeziębieniu, kontemplując wzorki na firance – potem wydaje się, że to były góra dwa dni, bo działo się tyle, że nie uzbiera się więcej. Ktoś może zaprotestować, jak to, przecież cykl Harris praktycznie się składa z bezustannego dziania. Owszem, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy jej cały pomysł na tę akcję, to dorzucanie kolejnych postaci z coraz to nowych ras, których sens istnienia polega na tłuczeniu się z pozostałymi BO TAK. A prawda, jeszcze jest „wszyscy lecą na Sookie Stackhouse, z wzajemnością, BO TAK”. Jeśli ktoś zamierza zapytać, co mnie w takim razie zaniosło do dziewiątej części przez osiem poprzednich, to szczerze mówiąc zaliczam to do nieodgadnionych tajemnic wszechświata... Bo leżały najbliżej, kiedy się za czymś rozglądałam w przerwie śniadaniowej? No i chyba dlatego, że jest jeszcze-nie-taka-najgorsza...
Mike Carey ma niezłe pomysły (egzorcysta z fletem, zaklinający muzyką; sukub-diablica zakochana w śmiertelnej kobiecie), ma talent do budowania scen i klimatu (zombie mieszkający w opuszczonym kinie; nawiedzone blokowisko) i wreszcie, last but not least, ma styl i Paulinę Braiter na polskim końcu biznesu (Znielubiłem go z miejsca, by oszczędzić sobie później czasu i wysiłku. / Pan młody stał przy ołtarzu, spokojny i opanowany, jak człowiek przywiązany do torów i słyszący odległy gwizd lokomotywy. / ...grała na basie w zespole o większej liczbie nazw niż koncertów.).
Jednak jeśli patrzeć nie pod kątem literackiej klasy, a podejścia do gatunku, to Carey jest bliżej Harris niż Griffin. Oboje realizują mniej więcej wzór „stara mitologia w nowym środowisku”. Careyowe duchy, demony i zombie tak samo jak Harrisowe wampiry, wilkołaki i reszta menażerii są tymi samymi starymi legendami, które po prostu, chcąc nie chcąc, przeprowadziły się we współczesność, gdy lasy zostały wycięte, a zamki z nietoperzami wyremontowane i zamienione na hotele. Diablice używają szminki, a fairies pracują w show-biznesie, ale to tylko adaptacja stworów, które przyszły niejako z zewnątrz, jak lisy w parkach i sokoły na wieżowcach. W tym sensie, magia w urban fantasy nie różni się zbytnio od tej w pozostałych podgatunkach. Jest „prastara, w głębi wciąż żywa i czekająca na przebudzenie”, mimo że stary cmentarz został zalany asfaltem, „czająca się w ciemności” poza zasięgiem neonów. Sam genre jest jak miasto otoczone starszym od niego lasem baśniopodobnej fantasy w średniowiecznym sztafażu. Wilkołak jeździ samochodem i pracuje za biurkiem, ale po godzinach zostawia krawat w domu i biegnie się przelecieć po lesie, bo jego „prawdziwa natura” go wzywa. Magia „daje radę” we współczesności, ale pochodzi ze „starszego niż cywilizacja”. Miasto jest dla magii i dla fantasy „tym” w słowach „za starych dobrych czasów tego nie było”, jest zagrożeniem, z którym poradzą sobie tylko „podążający za duchem czasów”, w najlepszym razie jest „nowymi możliwościami”.
Podejście Kate Griffin jest z gruntu przeciwne, na tyle, że moim zdaniem daje jej to status więcej niż przedstawicielki genre'u. Sądzę, że jest jednym z autorów, którzy dany genre tworzą/definiują. Wiem, że wytaczam ciężkie działo, ale będę się go trzymać, o ile ktoś mi nie pokaże autora, który przed nią zrobił to samo i na podobną skalę. Bo u Griffin magia nie przyszła mieszkać kątem w mieście, ale odwrotnie – miasto jest jej źródłem. Och, u niej też są okazyjne wzmianki o magii starszego typu, która siedzi w lesie, ale ten las to po prostu alternatywne środowisko, które gdzieś tam sobie jest za horyzontem zdarzeń i generalnie nie zawraca głowy, pozostając bardziej w teorii niż na scenie. Dokładnie jak dla przeciętnego mieszczucha... (Pojawia się też motyw zaadaptowanych „starych” fairies, z rozwiązaniem bardzo podobnym do Harrisowego, czyli fairy = glamour, ale raczej marginalnie). Miasto nie jest „nowym”, nie jest „zagrożeniem” dla starego, nie jest „martwym” metalem i betonem przeciwstawianym „żywym” liściom i ptaszkom. Miasto samo jest stare i ma własne, bardzo żywe życie, co jest zresztą podstawą Griffinowej teorii magii – magia bierze się z życia, a skoro życiem miasta są godziny szczytu, pracujące silniki, rozrastające się pola betonu i płynące pod ulicami i wewnątrz ścian media – woda, gaz, prąd, ścieki – to miejska magia ma analogiczne do tych źródeł postacie. Griffin pisze apoteozę miasta, tworzy miejską mitologię. Przyznam, że ma się wrażenie, że inni autorzy do tej pory raczej używali nazwy genre'u nieco na wyrost i na zapas, tylko powierzchownie wykorzystując miejskie dekoracje, podczas gdy dopiero Griffin naprawdę napisała urban fantasy.
You can always tell you’re being sold a bad product if it comes attached to a pentangle star. New times - new magics.
I am born in this city and it makes me who I am. The streets, the stones, the strangers, everything, whether I meant it or not, made me me.
For chirruping country insects the city made human voices constant in the night; for the rustle of leaves and wind there were air vents in the sides of buildings; for the sound of mud underfoot, the clip clip clip of hard soles on tarmac.
I drew ancient runes, of some thirty years’ provenance…
…most people who talk about the magic shit on the internet are just losers with candles and stuff, because you know, magicians are so fifteenth century about technology…
Because if there is a conservation of mass and energy in physics then likewise there must be a conservation of life in magic.
W tworzeniu postaci i prowadzeniu fabuły Griffin raczej wpisuje się w popularne wzory niż tworzy nowe (drugiej świeżości bohater w długim płaszczu trzeciej świeżości; kryminalnopodobna zagadka; wojny gangów; polityka umoczona finansowo w ciemne sprawki), choć robi to na tyle sprawnie, że zamiast zużytej kliszy dostaje się raczej nowe życie wlane w stary motyw. Jednak jej najbardziej oryginalnym wkładem jest właśnie tło – urbanistyczna mitologia. Tutaj już Griffin zdecydowanie więcej tworzy niż recyklinguje. Zdarza jej się skubnąć to i owo z gotowego arsenału, ale wampiry, zombie, łaki i inne stworzenia duże i małe raczej pętają się po obrzeżach świata przedstawionego. Dopiero w Stray Souls wychodzą na front i zaczynają być rzeczywiście widoczne. Ale w całej serii i tak najważniejsza jest magia miasta – asfaltu, betonu, elektryczności, gołębi, autobusów, graffiti i metra... Razem tworzy to zaskakująco bogate rekwizytorium – Griffin co rusz włącza jakiś nowy element, przy tym w sposób, który na ogół zgadza się z wewnętrzną logiką wcześniejszych. Podstawowe założenie jest proste, ale komuś z wyobraźnią – a autorka dysponuje wyobraźnią fantasty pierwszej klasy – daje szerokie możliwości: logiką jej mitologii jest logika rzeczywistych miast. Reszta jest kwestią obserwacji. Co jest miejskim zagrożeniem? Griffinowe potwory powstają z rozsypanych śmieci i mają zęby z rozbitego szkła; drapieżne zjawy są powietrzem ubranym w bluzy z kapturami i rozwleczone portki; niezniszczalny wróg ma ciało zbudowane z biurokracji – zadrukowanego papieru. Co w mieście jest zbawienną siłą? Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie zakład oczyszczania miasta, który, swoją drogą, nie pracuje za samo „dziękuję”; nie ma miejsca, do którego nie dotrze Nocny Autobus, ale zjawi się tylko wtedy, gdy jest ci skrajnie źle i masz wszystkiego potąd; miejskim superszybkim latającym dywanem jest Czarna Taksówka, ale trzy razy się zastanów, czy jesteś gotów zapłacić jej taryfę. Miejski czarnoksiężnik czerpie moc z gniazdek elektrycznych, regulaminy służb miejskich są zaklęciami, a bramka metra potężną barierą – chyba, że masz bilet. Wszystko to jest bardzo pokrewne Pratchettowej zasadzie narrativum – magia i moc są w istocie ludzką wiarą. Jeśli dostatecznie wielu ludzi uważa podwójną ciągłą linię za nieprzekraczalną, to w końcu rzeczywistość się ugina, jak czasoprzestrzeń grawitująca wokół mentalnej masy. Jedyne co robi autor-fantasta, to przenosi tę moc z umysłów także do obiektywnej rzeczywistości swojego uniwersum.
Wobec powyższego, jeśli za dwadzieścia lat nie znajdę Kate Griffin w każdym kanonie fantastyki dłuższym niż na trzydzieści nazwisk, to uznam, że coś w międzyczasie poszło bardzo nie tak. Mimo to, jeśli ktoś w tej chwili przewraca oczami, to się nie zdziwię...
No bo tak:
# Okładki (polskie są takie same jak brytyjskie) budzą chęć wycia w żałości do księżyca, w dodatku każda następna jest gorsza – technicznie prymitywna w guście Mojej Pierwszej Sklejki We Fotoszopie, a stylistycznie obciachowo kiczowata, zatem sugerująca podobną zawartość. Dopiero okładka Stray Souls ze skarpetek może nie wyrywa, ale jest przynajmniej neutralno-nudna i próbuje wyglądać „poważnie”. (Jest powód dla tej graficznej zmiany, bo Stray Souls są czymś pomiędzy sequelem a spin-offem. Kolejna część, The Glass God, aktualnie na progu wydania, wygląda technicznie zgrabniej i przyjemniej dla oka. IMHO).
# Tytuł otwierającej części na pierwszy rzut oka też nie zapowiada krynicy oryginalności. Odwrotnie niż z okładkami, w miarę serii jest lepiej, przynajmniej w mojej opinii. (Cała seria teoretycznie nazywa się Urban Magic, ale nazwa istnieje raczej wirtualnie, bo raz, że nie pojawia się na poszczególnych tomach, a dwa, że – jak się zdaje – nie przyjęła się jako nazwa fandomu. Co może nie powinno dziwić, bo jest trochę za mało charakterystyczna, nie działa dostatecznie „rozpoznawalnie”).
# Autorka ma dwadzieścia siedem lat; pisząc A Madness of Angels miała dwadzieścia-dwadzieścia jeden, a pierwszą książkę w ogóle wydała w wieku czternastu. Zdaniem wielu, to dyskwalifikacja już na starcie, poniekąd nie bez racji.
# Zajawki każdy może sobie pójść i przeczytać na najbliższym rogu Internetu. W streszczeniu, z całej serii zostanie „zabili go i uciekł”, i to w tym wypadku dosłownie. (Chociaż muszę zastrzec, że są też elementy – motywacje, rozwiązania – mające zdecydowanie więcej głębi niż się oczekuje od akcyjniaków, ale w tym rzecz, że tego się nie sposób dowiedzieć przed przeczytaniem…). Główny bohater ma oczy w nietypowym kolorze, jest miksem człowieka i aniołów w liczbie bardzo mnogiej – jak powiadają w pewnych kręgach: krzyżówka willi, jednorożca i fortepianu – a w miarę serii nabywa coraz to kolejne levele zajebistości. Jeśli jeszcze wam to czegoś nie przypomina, to znaczy, że obijacie się po zdrowszych otchłaniach Internetu niż ja, i lepiej tak trzymajcie.
…as anyone who’s read my books will know, I tend to just say, screw the exposition and start with a bang, and hope that everyone will pick up the theme as they go along…
Tym razem inaczej niż Pratchett i Carey, którzy na ogół chwytają czytelnika albo od początku, albo w ogóle. Tu raczej kojarzy się Gaiman, z tą różnicą, że jemu się zdarza pozostać artystycznie mętnym aż do THE END, a Griffin jednak ma na tyle przyzwoitości, żeby stopniowo poukładać klocki, przy czym na ogół robi to rzeczywiście zgrabnie – stopniowe wyłanianie sensu z początkowego pozornego bełkotu, to jedna z rzeczy, które u niej lubię. Zaczyna się to na ogół po kilkudziesięciu pierwszych stronach, co jest dość długim rozbiegiem, więc przypuszczalnie odsiewa wszystkich nieskłonnych do dawania autorowi dużego kredytu. Choć to i tak lepiej niż David Eddings, który wyznawał teorię pierwszych stu stron, zatem zgodnie z szanownym życzeniem taki właśnie kredyt ode mnie dostał... i nie pomogło. Ale to już, tak w przypadku Griffin, jak i Eddingsa, kwestia „zgrania fal” danego autora i danego czytelnika. Co do mnie, później odkryłam, że mamy z Griffin dość sporo wspólnej fali, podzielanego spojrzenia i mentalności, więc – niezależnie od mniej czy bardziej obiektywnej jakości – do mnie trafia, choć do innego czytelnika nie musi. Jak Gaiman, w którego przypadku jestem z kolei po stronie „nietrafiania”... Jedną z rzeczy, którymi Griffin do mnie trafia, jest jej podejście do tego, CO właściwie chce pisać, co chce powiedzieć. Opisuje magię elektryczności, graffiti, miejskich legend, ale jedną, zamiast o niej mówić, pokazuje w działaniu – magię słowa, opowieści. I jest tego świadoma...
… what urban magic really should be – mundane, boring city things becoming rich, exciting and full of power…
...czym zresztą przełamuje stereotyp młodego „cudownego” pisarza, z tytułu wieku jadącego na taryfie ulgowej. Kate Griffin rzeczywiście ma coś interesującego i nowego do powiedzenia i wobec tego, jeśli o mnie idzie, cieszę się, że zaczęła to mówić wcześnie, bo to znaczy, że ma więcej czasu przed sobą.
Jeśli ktoś dotrwał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, zapraszam na drugą część
Dodane: a druga jest tutaj.
Drugie dodane: teraz można też komentować ten tekst używając Disqusa, tutaj.
no subject
Date: 2014-05-17 05:52 (UTC)Nie no, widzę do czego pijesz i kiedy spojrzę na to pod tym kątem, faktycznie, można ich wrzucić do jednego worka.
Nic to, zabieram się za Griffin :>
no subject
Date: 2014-05-17 15:13 (UTC)Miłego Griffinowania, czekam na wrażenia!