Metal i słowa, 15/16
Monday, 4 February 2013 22:24![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Tytuł: Metal i słowa, 15/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja tutaj. The English version here.
Poprzednie części: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14

Santo Domingo, stwierdził Jack, niewiele się zmieniło od czasu, gdy widział je ostatnio. Port nadal był zatłoczony, malaga z rumem nadal hojnie płynęły w tawernach, a señority nadal uwielbiały kolorowe mundury. Trochę żałował, że w Port-au-Prince nie było kiedy sprawdzić, jakie wrażenie wywarłaby jego szpada na Antoinette. I na Jeanne, i na Yvette, i Brigitte... Za to tutaj Inez, Elena, Dolores, Margarita i jeden Enrique docenili ją należycie.
Po dwóch tygodniach spędzonych w tawernach na łowieniu opowiadanych, szeptanych i wykrzykiwanych plotek czuł się nieco znudzony.
*
– Gonzalo, stary capie, gdzie cię nosiło! Siadaj, mam tu butelczynę, co prosi, żeby się nią zająć. Nie zaplątało ci się w kieszeni cygaro albo dwa?
– Od tygodnia podszewki wywracam i wytrzepuję okruchy. Ano, Mendez, chłopie, widzi mi się, że teraz moja kolej przyjdzie o cygara pytać... A jak mojego Ignacia spotkasz, to ani przy nim nie wspominaj tytoniu.
– Jeszczem go nie widział, a już trzeci dzień mija, jak Lucecita w doku leży i suchą stępką świeci. Nie zgubili go chyba po drodze?
– Pognali, nie zgubili! Ano w sztormie pokrywę luku zerwało i tyle ją widzieli. Zanim załatali, łajba się wody nałykała. Ładownia, powiadają, wyglądała jak kocioł tabaczanej herbaty. Potem się okazało, że Ignacio miał pokrywy przywiązać. Zaklina się, że przywiązał, ale lina była stara. Tyle, że go choć do Santo Domingo dowieźli, złamanego peso nie zobaczył i jeszcze go kotem pożegnali, a hojnie. W porcie mówią, że i tak się tanio wywinął...
– To gdzie indziej będzie patrzył się zaciągnąć, jak wydobrzeje, co?
– Gdzie tam. „Nie gadaj mi więcej o morzu, ojciec”, powiedział. Co grosza zostało, to po starym Gómezie chce warsztat powroźniczy kupić i zapowiada, że Lucecicie bodaj jednego sznurowadła nie sprzeda, choćby kapitan osobiście błagał.
*
– Damn you, co mi tu dajesz, nie macie tu uczciwego ale? John, jak będzie po ichniejszemu „piwo”?
– Nie pamiętam, ale mogę sobie przypomnieć, jak tobie się przypomni, że mi wisisz dziesięć szylingów od poprzedniego portu.
*
– No i, uważasz, powiedział mi, że prędzej jego Gorgonie grotmaszt fiołkami zakwitnie, niżby go miało znowu zanieść bliżej niż na sto mil od Jamajki. Niezdrowe wody dla ciężko pracującego pirata, tak powiedział.
– Ciszej, tu nie Tortuga. Czarny Ali? Zwykle to na sto mil wokół niego są niezdrowe wody.
– Były, ostatnio dla jednego indiamana koło Negrillo, co jak zobaczył Gorgonę, to w pośpiechu zatoczkę z cieśniną pomylił, a że na masztach miał chyba każdy kawałek szmaty na pokładzie, to zanim się połapał, już siedział na mieliźnie. No i, Ali opowiadał, akuratnie jak się na Gorgonie zabierali do roboty, żeby tamtych litościwie odciążyć, muszkiety ładowali, kordy czy w pochwach chodzą sprawdzali, miejsce w ładowni robili, patrzą, a tu zza cypla wychodzi krypa jak rzymska katedra.
– Taka złocona...?
– Taka wielka. I też z krzyżem na banderze, a Ali powiedział, że jak ją zobaczył, to sobie wszystkich znanych bogów i paciorki z dzieciństwa zaczął przypominać, bo Gorgona by tamtej pod bukszprytem przeszła. No, może bez topów masztów. Na rufie stało Dauntless, Ali gadał, że zapamiętał, bo to ostatnie co zobaczył, zanim mu się ciemno w oczach zrobiło.
– To nie słyszał, że w Port Royal liniowiec teraz mają?
– A jak miał słyszeć, kiedy przez ostatni rok wzdłuż Złotego Wybrzeża sprawdzał, czy faktycznie złote. Miesiąc będzie jak wrócił na Karaiby, gada, że miał dość niewolniczych łajb, bo to i łupić nieprzyjemnie, i profit mizerny. A skorośmy przy Port Royal, nie stamtąd żeś dopiero co wrócił, Ernesto? Prawda, co opowiadają, że Angliki flotę budują, jakby całe Antyle i jeszcze Meksyk mieli do pilnowania, a nie jedną wyspę?
– Wyspę jedną, a plantacji na niej jak łat na twoim psie. A indiamany Kompanii do niej ciągną jak pchły. Mają czego pilnować i budują flotę, a jakże. Jak portem przejdziesz, to gdzie się nie obejrzysz, od oficerów niebiesko. Jakem odpływał, akurat dzień wcześniej przyszedł nowy bryg. Chwalą się, że śmiglejszy od każdego pirata.
– To tylko patrzeć, jak jakiego almirante Londyn przyśle? Ciekawość, ile by też był wart, jakby go pożyczyć i spytać, czy chcą z powrotem, he he!
– Commodore, po ichniemu. Słyszałżem, że się ani na Londyn nie oglądają, jednego ze swoich awansować zamiarują, co piratów wiesza, aż się po tawernach śmieją, że więcej sznura do fortu idzie niż na pokłady. Przecie jednak Czarny Ali nie zadyndał, skoroście się później widzieli?
– Ano nie. Tamci, przy ich zanurzeniu, musieli ten cypel obchodzić jak wieloryb harpunnika, a Gorgonie w międzyczasie wiatr poszczęścił. Ale i tak Ali gadał, że jak zobaczył jak się nad nim trzy pokłady furt otwierają, a z każdej osiemnastofuntówka wygląda, to pierwszy raz w życiu o emeryturze pomyślał. I to, uważasz, z nadzieją.
– To jednak obejrzał je tylko, dymu nie powąchał i cało uszedł?
– A tego bym nie powiedział. Widzi mi się, że będziem go teraz musieli nazywać Siwy Ali, he he!
*
– Nellie, kochana, nie masz igły z nitką? Zahaczyłam o gwóźdź.
– Mam coś lepszego, widzisz tego zezowatego koło drzwi? Handluje kieckami, twierdzi, że prosto z Londynu i Paryża.
– A ty go nie chcesz?
– Nic nie wiem o Paryżu, ale nie dalej jak rok temu tyłek odmrażałam na londyńskim bruku, a moja kuzynka jest szwaczką u jednej modystki w Port Royal, i powiem ci, że nawet te jego szmaty niebrzydkie, ale jedyne co mają londyńskiego to gorsety. Jak się kto w nie zmieści, to na pewno nie ja. A poza tym on chyba woli chude, na mnie ledwo spojrzał.
*
– Antonio, nalej co tam masz dobrego, ale szybko, zaraz muszę wracać!
– Patrzcie go, przypomniał sobie o szwagrze. A jużem myślał, że tu dla ciebie za niskie progi. Siadaj, Juan.
– Nieżeniatyś, to nie wiesz, jak ożenionemu do tawerny daleko, choćby za progiem była. A nie zostało ci co tam w garnku?
– Pałacowej kucharki chłop pyta, czy mu jeść dam? A znajdzie się, znajdzie. Carmencita takie gazpacho pichci, a i na mnie nie całkiem krzywo popatruje, że kto wie, czy jeszcze długo nieżeniaty zostanę. Co tam u Felicii? Jak dzieciak?
– Zdrowy, a drze się za trzech, chyba go ochrzcimy po jakim wojennym patronie. Z Felicią wszystko już dobrze, aż za bardzo, wolę się jej dzisiaj pod ścierkę nie nawijać, ledwom się na chwilę wymknął.
– He he, a ja się dziwię, co cię przyniosło. Coś przeskrobał?
– A żebym to chociaż ja! Burza na wysokościach grzmi, a ty człowieku po grzbiecie zbierasz. Doña pokojówce dwie najstarsze suknie obiecała, a pokojówka zaniedługo wesele wyprawić potrzebuje, za chorążego gwardii się wydaje. Sama gotuje tak, że nawet pies ostatnio nie chciał, ale chorąży młody i głupi. Ugodziły się z moją Felicią, jedna suknia za takie wesele, żeby za rok jeszcze wszyscy wspominali. No i akuratnie wczoraj, chłopak od dostawcy ryb mi opowiadał, Francuzi do handlowego portu zawinęli, mówił, że prawie do zmroku jedwab wyładowywali. A dzisiaj rano Doña zaraz powóz kazała podstawiać i sam żem słyszał, jak stangretowi do kupca bławatnego polecała, a migiem. No to pokojówka cała w skowronkach, obie z Felicią do garderobianej pognały, oglądać, a mierzyć, a garderobianą o jakieś zaszewki czy insze cerowania błagać... A tu znienacka Doña wraca, a zła jak kocica z nadepniętym ogonem, i pierwsze gdzie poszła, to do garderoby. No i powiem ci, Antonio, rychło nawet mole uciekły, a gdzie się i pokojówka, i moja Felicia, i nawet garderobiana ma wynosić, to chyba aż na folwarku było słychać. A potem Doña złapała jakąś szmatkę i dalej do gabinetu pana, a zanim mu dała dojść do słowa, to nawet szczury w piwnicach wiedziały, że ona nie zamierza dziesiąty raz pokazywać się w tej samej mantylce, a taki czepek to sobie Don Escriva sam może nosić, bo w tym przeklętym klimacie wszystko żółknie w miesiąc. I że co ma znowu znaczyć embra... embaro... embarg... no, że brabanckiej koronki i lyońskiego jedwabiu w Santo Domingo sprzedawać nie wolno. Na to Don Escriva drzwi zamknął i powiada, że te, no, powody dyplomatyczne. I coś o targach, czy zatargach, i że to tamci zaczęli, ale to już cicho gadał.
– Aha. To jakżeś słyszał?
– A bo co, hę? Klamkę czyściłem. Mosiądz długo polerować trzeba, oho, jak długo. A żebyś wiedział, jak z takiej dziurki od klucza po uchu wieje, ale co zrobić, plamek dobrze trzeba szukać, z bliska patrzeć. A może i w gabinecie ciągnie, bo Don Escriva jeszcze coś o ochłodzeniu napomykał... Tylko nie wiem co to miało do Francuzów. Widzi mi się, jakby on też nie wiedział, bo coś o tym, no, oczekiwaniu na wyjaśnienia gadał.
*
– Och...! Niechżesz to licho, już drugi nóż w tym tygodniu. I to na czym, na suchej gałązce! Carmencita, nie masz jakiego kozika pod ręką? Ziół chciałam z pęczka urżnąć.
– Czekaj, Raquel. Ułomek za kaftan ci wpadł, widziałam, nie ruszaj się. Antonio powinien z tym kowalem pogadać, najlepiej tęgą pałą. Juanita z „Kotwicy i Korony” mi mówiła, że ich kucharce tasak też się w rękach rozleciał... No, mam, tu jest.
– Ten poprzedni przynajmniej na gnacie pękł... Został nam jeszcze choć jeden? Czego chichoczesz?
– Bo przyjdzie nam chyba Nellie prosić, ona zawsze nóż za podwiązką trzyma.
– Ehem, panie w potrzebie, słyszę? Pozwolę sobie zaoferować pomoc, co kosztować będzie zaledwie całusa. Bo trzeba wam wiedzieć, że...!
– Pablo, jak usłyszę jeszcze raz o tym sztylecie, coś to o nim opowiadał dzisiaj już siedmiu od rana, to jak Bóg na niebie, dostaniesz patelnią.
– Ale señorita Carmencita jeszcze nie...!
– To ja jej mogę za ciebie, obie wersje, razem z tą, coś wczoraj po pijaku wygadał. Szybciej będzie. Że nie w Hawanie, tylko w Port Royal, i nie trzech zbójów, a jeden wojak, i nie napadli cię, tylkoś z nim pił, i nie ich hersztowi żeś świecidełko zabrał, tylkoś od Anglika w karty wygrał. Ani zełgać porządnie nie potrafisz, Pablo.
– Zełgać? Ja?! Wszystko prawda, żebym tak na miejscu skonał! Żebym więcej portu, psia jego mać, nie powąchał!
– A pewnie, skonałbyś dawno, jakby to prawda była! Żeś porucznikowi ichniej Armady przedstawił się piratem, a ten cię zamiast na stryczek, to do tawerny, nie tak gadałeś? I pierwszy to byłby raz, żeby ci się wygrać zdarzyło.
– Trudno było nie wygrać, jak on się na mnie więcej gapił niż w karty. I nawet mi przeczytał, co na głowni wybite. O, tu stoi „Brown”, a to małe niżej - „WT”.
*
– Miranda, wszelki duch...! Skądżeś się tu wzięła! Jak...!
– Z karawaną mułów, od samego Port-au-Prince, ciociu Raquel.
– Jakże to? A ten twój piękny Francuzik, nie miał to on łodzi?
– Ani mi nie wspominaj tego hijo de puta! Taki z niego Francuz, jak i ze mnie... Stryczek na niego w Hawanie czekał za dezercję, wydało się.
– Cichaj, dziecko, i język hamuj. Siadaj i mów, a po kolei, jak było.
– Ano było, że mi całą drogę opowiadał, jakiej to hacjendy ja panią będę, jak do Port-au-Prince dopłyniemy. A jakeśmy dopłynęli, to hacjenda czekała, a jakże. Buda w porcie, co w niej stare sieci trzymał! A i nie dziwota, większej nie potrzebował, bo i tak z tawerny ledwo wyłaził.
– A powtarzałam ci zawsze, że w tawernie lepiej grosz robić, jak tracić! Dlatego żeś wróciła?
– Po prawdzie, to nie od razu, ciociu... Niechby on pełną sieć co rano z morza wyciągnął, myślałam, postawiłabym stragan, dokupiła patelnię, może bym i tej hacjendy się kiedy doczekała. Cóż, kiedy temu kompani od kufla milsi byli niż ryby. A uwierzyłby we wszystko, co mu w wielkim sekrecie powiedzieć, a na boki czujnie przy tym zezować. Świtem by nie wypłynął, odkąd usłyszał, że czerwone słońce krew zwiastuje. A czyś kiedy, ciociu, widziała wschód zielony?! „Nie kłopocz pięknej główki” powiadał, „popłyniemy na Jamajkę, będziesz panią na plantacji.” Potem ktoś mu naopowiadał o Meksyku, że tam kopalnia na kopalni, drogi srebrnym kruszcem brukują, rzekami żywe srebro płynie. Przez dwa dni gadać o tym nie przestawał, a jak trzeciego zaczął łódź sposobić, oho, myślę sobie, źle to pachnie. Staremu voudunowi, co rybakom pogodę wróżył, trzy tłuste kury dałam, żeby mu powiedział, że ma się wystrzegać angielskich statków, a do żywego srebra nie zbliżać, za to w morzu fortuna go czeka.
– I co, uwierzył?
– Jeszcze by nie! W złą godzinę... Przycichł, z Jamajki i Meksyku zrezygnował, a dwa dni później statek wielki do portu wchodzi, z liliami na banderze. Wtedym już francuską Armadę poznawała, ale za nim drugi ciągnął, z flagą wypłowiałą, a na niej jakiś znak trójrogaty ledwo majaczył. Jeden rybak, co za młodu we flocie służył, popatrzył i powiada, że to angielska Kompania. Zerkam na tego mojego, a ten stoi, na gębie się mieni i w tego Angielczyka się gapi. Coś tak zaniemówił, pytam, ale już mi coś szeptało, że trzy tłuste kury na zmarnowanie poszły. A ten chrypi, że Anglik ma na rufie napisane „Merkurio”... albo inaczej jakoś, nie pomnę. I że słyszał, jak kiedyś jeden zasuszony scholarus tak gadał na żywe srebro. No i na co mi to było, iść za chłopem, co czytać umie, wiadomo, że nic po takim!
– Ech, dziecko, na co ci było iść za chłopem, co prawi francuskie pochlebstwa. Miałaś dość nareszcie?
– A miałam. Jak go ostatni raz widziałam, łódź na wodę ściągał i przysięgał, że mnie złotem obsypie, jak z nim popłynę szukać jakiegoś El Dorado, gdzieś w dzikiej puszczy. I co teraz będzie, ciociu?
– No nie becz. Zawsze się dla jeszcze jednej dziewki w kuchni miejsce znajdzie. Antonio się posroży, brwi pomarszczy, wąsa poszarpie, ale cię przyjmie z powrotem, jak tylko się Carmencita w twojej intencji uśmiechnie.
*
Pora była wracać.
***
Na plaży wciąż dawało się rozpoznać wpół zatarte, nierówne kręgi czarnego popiołu po ogniskach. Jeśli świętej pamięci Felicita miała następczynię, nigdzie jej nie było widać, ale tu i ówdzie kręciły się kurczaki, a uwiązana do kołka koza ze znudzoną miną szczypała trawę. Z komina unosił się dym, a na piachu krzyżowały się dziesiątki śladów obutych i bosych stóp. Blisko tuzin łodzi zacumowanych do molo kołysał się na łagodnej fali przyboju; dwa mniejsze czółna leżały na brzegu. Miejsce zdecydowanie nie wyglądało na wymarłe.
Jack starannie przeliczył łodzie i kurczaki, z uwagą obejrzał kozę i w końcu, uznawszy, że więcej odwagi już nie zbierze, nacisnął mocniej kapelusz, nabrał powietrza i pchnął drzwi.
Oberża wydawała się gwarniejsza niż kiedykolwiek. Jack zatrzymał się tuż za progiem, niepewny, czy lepiej wśliznąć się chyłkiem, czy wkroczyć szumnie, z trzaskiem obcasów, blaskiem uśmiechu i brzękiem wplecionych na nowo błyskotek. W rezultacie nie wyszło mu ani jedno, ani drugie. Wydawało się to jednak nie mieć znaczenia. Kilka najbliższych głów się podniosło albo odwróciło, kilka obojętnych spojrzeń prześliznęło się po piracie, po czym ludzie wrócili do swych kufli, talerzy i rozmów, zapominając o nim natychmiast. Jack rozejrzał się, po czym ruszył w stronę pustego stołu w najciemniejszym kącie. I zastygł w pół kroku, napotkawszy spojrzenie Jorgego za barem, wspartego ciężko o blat. Jack wyszczerzył się w uśmiechu, który, czuł to, wypadł raczej desperacko, i cofnął o krok, wpadając na coś ciepłego, szerokiego i niepokojąco twardego.
– Ano patrzcie – zagrzmiało mu nad głową. – Dobrze tatko powtarzali, że cię tu jeszcze przyniesie, jeno poczekać.
Jack odskoczył i obejrzał się, zadzierając głowę. „Coś” okazało się piersią Jacinto, stojącego z siekierą na ramieniu, narąbanymi bierwionami pod pachą i bardzo białym uśmiechem na masywnej twarzy. Olbrzym obejrzał pirata od kapelusza po buty i z powrotem jak osobliwe znalezisko w sieci wyciągniętej z głębiny, po czym z łoskotem posłał niewiele mniejsze od Jacka naręcze drew pod ścianę. Siekiera została na miejscu, a Jacinto, cały czas uśmiechając się szeroko, chwycił pirata i obrócił go w stronę baru.
Jorge się nie uśmiechał. I nic nie mówił. Jack uprzytomnił sobie, że sam nie powiedział dotąd ani słowa. Otworzył usta, zawahał się między „Świetnie wyglądasz, stary!” a „Czekaliście? Wzruszyłeś mnie, brachu!”, ale ugryzł się w język.
Jorge po długiej chwili podniósł stojący przed nim kufel i nalał sobie. Z kuflem w ręce, nie spuszczając z pirata spojrzenia cięższego niż ręka na Jackowym ramieniu, wolno wyszedł zza baru. Wyraźnie utykał.
Jack spróbował bez odrywania wzroku od Jorgego przypomnieć sobie, w którym kierunku są najbliższe drzwi i jak daleko może być jego obcas od gołej Jacintowej kostki. Nie żeby to dawało wielką nadzieję.
– Jakbym kiedy chciał być przynętą, poszedłbym do jakiego rybaka – warknął Jorge po kolejnej długiej chwili. – Ale czuję, że bardziej mnie korci sprawdzić, co by się złapało na haczyk z nadzianym wróblem, Sparrow.
Huknął kuflem o stół, bez słowa odwrócił się i odszedł. Ręka na ramieniu pirata złożyła mu nagle ultimatum nie do odrzucenia, pirackie kolana poddały się bez dyskusji i Jack klapnął na ławę za stołem. Jacinto roześmiał się, co brzmiało jakby kamienna lawina wypełniała jaskinię, przyjaźnie klepnął go w grzbiet, omal nie łamiąc kręgosłupa, i zniknął za drzwiami prowadzącymi na podwórze. Po chwili dobiegł stamtąd stuk siekiery i trzask drewna.
Jack złapał wyduszony mu z płuc dech, zamrugał załzawionymi oczami i spróbował się ostrożnie wyprostować. Po czym nagle zamrugał jeszcze raz, powęszył i spojrzał w dół, na blat. I już tak został, wpatrując się w pozostawiony przez Jorgego kufel. Wiało z niego czymś, co mogłoby być rumem, gdyby ktoś zdołał wycisnąć rum z pomarańczy wyrosłych z czystego pieprzu zamiast czarnej ziemi. Nalewki Jorgego, w liczbie paru tuzinów butelek rocznie, na okolicznych wyspach osiągały cenę w złocie trzykroć wyższą niż dwudziestoletnie wina ze starego kontynentu. A jednej odmiany Jorge nie sprzedawał nigdy i nikomu, za żadną cenę. Nieliczni przechwalający się, że mieli okazję sprawdzić, którym zresztą mało kto wierzył, przysięgali, że butelka, którą Jorge zatrzymuje dla siebie, zawiera trunek mocniejszy od angielskiego prochu, złocisty jak słońce nad horyzontem, a wonny jak piracka wolność.
Ze swojego zydla w przeciwnym kącie tawerny José od dłuższej chwili przyglądał się postaci znieruchomiałej za stołem. Szalony pirat gapił się w stojący przed nim kufel z miną zakochanego piętnastolatka. José z namysłem possał cybuch, po czym stęknął i dźwignął się ze stołka.
– Jak mnie następnym razem gdzie z tobą zamkną, wyfruwaj sam. Ja zostaję – oświadczył, siadając na ławie koło pirata.
Jack drgnął i otoczył kufel ramieniem, rzucając staremu spojrzenie z ukosa.
– Następnym razem nie daj się zamknąć – mruknął. – Co, nie podobało ci się w lesie?
José zachichotał rzężąco. – A jakże, pni jak masztów i kule gwiżdżą jak za starych czasów. Jeno moje gnaty już nie te...
– Ale je uniosłeś cało. A mnie się zdaje, że pamiętam jednego bosmana, co dobre trzydzieści lat temu w największej tawernie na Tortudze siadał za stołem, księgę werbunkową rozkładał, rum stawiał i powtarzał, że lepsza niepewna kula od pewnego stryczka. – Jack błysnął krzywym uśmiechem.
– Patrzcie go, będzie smarkacz staremu wypominał! – oburzył się José. – Cicho, smarkacz, mówię! Ledwo nad tamten stół sięgałeś. A względem unoszenia cało gnatów... – Podrapał się po siwej szczecinie i przeciągle cmoknął fajkę. – Względem moich gnatów, to je po pierwszej mili Jacinto na barana taszczył, a potem jeszcze i ojca podpierał, jak Jorgego jakiś ostatni zabłąkany ołów przeżegnał. O właśnie, a względem tych gwiżdżących kul, to żebyś wiedział, że ci moją fajkę w dług policzę! – José potrząsnął cybuchem. Tylko cybuchem, bo utrąconej główki brakowało.
Jack jęknął, pogrzebał w jednej z najbardziej przepaścistych kieszeni i rzucił na stół dużą fajkę z białej porcelany. Ostrogi nie były jedynym powodem, dla którego większość drogi w dół ogrodowej fasady gubernatorskiej rezydencji przebył w powietrzu i szybciej niż planował. Mocno przyczynił się też do tego fakt, że kieszenie, a nawet podszewka szafirowego płaszcza, były w powrotnej drodze znacząco bardziej wypchane niż wcześniej. Większości balastu - a także samego płaszcza, ostróg, butów, kapelusza i szpady - Jack pozbył się w Santo Domingo, ale fajkę zostawił. Była na niej wymalowana syrena wyjątkowo bujnej urody.
– Kiedy odpłynęli? – zapytał, przyglądając się jak stary z szerokim, bezzębnym uśmiechem ogląda fajkę.
– Ano z pięć dni... albo sześć, nie pomnę, przesiedzieli my w gąszczu jako te dziki. – José oparł się o ścianę i wsadził nowy cybuch do ust. – Stałem za tym, coby na wschód pociągnąć, z Hiszpanami tamci, gadałżem, nie będą chcieli zadzierać, a i Tortuga bliżej. Ale Jorge się klął, że ze swojego uciekał nie będzie, prędzej oberżę z dymem puści, a tamtym na łby zwali. Jacinto co świt się na jedną skałę przekradał, co z niej zatokę dało się dostrzec. Gadał, że na rafie gęsto od szalup z sondami, straży na ścieżkach jeszcze więcej, za to w obozie jakoś puściej. Pokazało się czemu, jak paru złapanych dezerterów przykładnie powiesili. Aż któregoś dnia Jacinto ledwo poszedł, zaraz wraca i powiada „Ojciec, to będziesz chciał zobaczyć”. No to pokuśtykalim obaj, na skałę się wdrapali, pod krzakiem przyczaili. Patrzym, a tam zaraz za rafą krypa stoi francuskimi liliami obwieszona i lufami z paru tuzinów furt się szczerzy. A pokład, wanty, reje zatłoczone jakby się abordażu spodziewali, ale więcej się oglądali na puste morze, niż na zatokę z Angielczykami. – José zarechotał.
– Cały czas puste? Prawie dwa tygodnie? – mruknął Jack, który w Tortudze wysłuchał opisów trzech albo czterech bitew i potyczek w co najmniej dwóch tuzinach wersji, opowiadanych przez, jak dotąd, dobre pół setki naocznych i absolutnie wiarygodnych świadków. Jedna z tych wersji, jak podejrzewał, mogła być mniej więcej prawdziwa: zawierała zaskakująco mało wystrzelonego prochu, tylko jedną piracka łajbę i ani słowa o łupach.
– Nie słyszelim więcej, żeby strzelali... – José w zadumie znowu poskrobał się po szczeciniastym policzku. – Jacinto gadał, że widywał ze skały rybackie maszty na horyzoncie, ale zaraz znikały. Ale znać, że były na nich oczy, co widziały dość, i języki, co potem w ruch poszły, bo nareszcie i któryś z pirackiej braci się pokazał. Jak policzyć wszystko, co teraz gadają – José machnął fajką w kierunku pozostałych stołów i zachichotał – to dziw, że sobie wzajem wiatru nie zabierali. Ale ja bym przysiągł, żem jeno Meluzynę widział.
– Widział?
– A bo akuratnie w ten dzień trafiła, co Francuzi przypłynęli. – José zarechotał tym razem tak, że przez dobrą chwilę musiał potem łapać powietrze. – Ledwo tamci szalupę spuścili, a Angliki drugą, ledwo się nad rafą spotkali, a tu patrzym, tłok się robi, bo zza klifu drewniana ślicznotka na Meluzyny dziobie się wychyla. A Francuzi, wystaw sobie, ani nie czekali, pełną burtą palnęli, choć jeszcze za daleko było, żeby donieść. Jeszcze dym nie opadł, jak Anglików bryg dołożył swoje, aż go na drugą burtę przechyliło. Patrzym dalej, Meluzyna w hals się kładzie i tyle my ją widzieli.
Jack kiwnął głową. Meluzyna, zgodnie uważana za najszybszą łajbę wśród zawijających na Tortugę, nosiła ledwo tuzin dział. A jej kapitan, Jeunét, aktualnie powtarzał każdemu kto chciał i nie chciał słuchać, że wziąłby w zatoczce Jorgego tłusty łup, gdyby nie jego francuski honor, zabraniający mu topić poddanych Le Roi. Rzecz oczywista, natychmiast zyskało mu to kpiące przezwisko Le Corsaire d'Honneur.
– A tamci co? – zapytał Jack.
– Widać gadania mieli dosyć, bo wszyscy wzięli się do przeciągania brygu przez rafę.
– I nie utknął?
– Ano wystaw sobie, że nie. Tylko szalupy zrzucili, aż na angielskim pokładzie może z pięciu poza sternikiem zostało, i za burtę posłali wszystko, czego nie potrzebowali na masztach. Sam żem widział, jak z rufowego okna kufer leciał. Migiem się zwinęli i już ich nie było. Na zachód odpłynęli pod wszystkimi płótnami, najprędzej jak tylko bryg nadążał. Jak my potem z sieciami sprawdzali, czy czego dobrego nie wyrzucili, to odkrylim, że w rafie prześwit zieje, aż może i z ładunkiem by przeszli. Widać w tamtą noc rafa im brzuch rozdarła, ale i oni kawał skały wyłamać musieli. Jorge przemyśliwuje, czyby nie nająć paru z łodziami i nie zrzucić głazów, zamknąć kanał. Zapowiada, że się po zatoce nic cięższego od żaglowej jolki nie będzie pętało, póki on żyw. I że nawet za rafą niczego poza Jolly Rogerem już więcej widzieć nie chce.
Jack objął dłońmi kufel i też oparł się o ścianę. – Nie zobaczy – mruknął.
***
Następnego dnia o świcie Jack owinął srebrno-mahoniowe siodło, strzemiona i uzdę starą derką, owiązał liną, po czym zarzuciwszy cały pakunek na ramię opuścił Hansową szopę i zszedł z góry na błotnisty szlak. A potem ruszył na wschód, aż do ścieżki odbijającej na południe, gdzie zagłębił się w las.
Nie zauważył postaci podążającej za nim jak oddalony cień.
---------------------------------------
Przypisy
Wybrzeże Negrillo dzisiaj nosi nazwę Negril.
-------------------
Rozdział 16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja tutaj. The English version here.
Poprzednie części: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14

Santo Domingo, stwierdził Jack, niewiele się zmieniło od czasu, gdy widział je ostatnio. Port nadal był zatłoczony, malaga z rumem nadal hojnie płynęły w tawernach, a señority nadal uwielbiały kolorowe mundury. Trochę żałował, że w Port-au-Prince nie było kiedy sprawdzić, jakie wrażenie wywarłaby jego szpada na Antoinette. I na Jeanne, i na Yvette, i Brigitte... Za to tutaj Inez, Elena, Dolores, Margarita i jeden Enrique docenili ją należycie.
Po dwóch tygodniach spędzonych w tawernach na łowieniu opowiadanych, szeptanych i wykrzykiwanych plotek czuł się nieco znudzony.
– Gonzalo, stary capie, gdzie cię nosiło! Siadaj, mam tu butelczynę, co prosi, żeby się nią zająć. Nie zaplątało ci się w kieszeni cygaro albo dwa?
– Od tygodnia podszewki wywracam i wytrzepuję okruchy. Ano, Mendez, chłopie, widzi mi się, że teraz moja kolej przyjdzie o cygara pytać... A jak mojego Ignacia spotkasz, to ani przy nim nie wspominaj tytoniu.
– Jeszczem go nie widział, a już trzeci dzień mija, jak Lucecita w doku leży i suchą stępką świeci. Nie zgubili go chyba po drodze?
– Pognali, nie zgubili! Ano w sztormie pokrywę luku zerwało i tyle ją widzieli. Zanim załatali, łajba się wody nałykała. Ładownia, powiadają, wyglądała jak kocioł tabaczanej herbaty. Potem się okazało, że Ignacio miał pokrywy przywiązać. Zaklina się, że przywiązał, ale lina była stara. Tyle, że go choć do Santo Domingo dowieźli, złamanego peso nie zobaczył i jeszcze go kotem pożegnali, a hojnie. W porcie mówią, że i tak się tanio wywinął...
– To gdzie indziej będzie patrzył się zaciągnąć, jak wydobrzeje, co?
– Gdzie tam. „Nie gadaj mi więcej o morzu, ojciec”, powiedział. Co grosza zostało, to po starym Gómezie chce warsztat powroźniczy kupić i zapowiada, że Lucecicie bodaj jednego sznurowadła nie sprzeda, choćby kapitan osobiście błagał.
– Damn you, co mi tu dajesz, nie macie tu uczciwego ale? John, jak będzie po ichniejszemu „piwo”?
– Nie pamiętam, ale mogę sobie przypomnieć, jak tobie się przypomni, że mi wisisz dziesięć szylingów od poprzedniego portu.
– No i, uważasz, powiedział mi, że prędzej jego Gorgonie grotmaszt fiołkami zakwitnie, niżby go miało znowu zanieść bliżej niż na sto mil od Jamajki. Niezdrowe wody dla ciężko pracującego pirata, tak powiedział.
– Ciszej, tu nie Tortuga. Czarny Ali? Zwykle to na sto mil wokół niego są niezdrowe wody.
– Były, ostatnio dla jednego indiamana koło Negrillo, co jak zobaczył Gorgonę, to w pośpiechu zatoczkę z cieśniną pomylił, a że na masztach miał chyba każdy kawałek szmaty na pokładzie, to zanim się połapał, już siedział na mieliźnie. No i, Ali opowiadał, akuratnie jak się na Gorgonie zabierali do roboty, żeby tamtych litościwie odciążyć, muszkiety ładowali, kordy czy w pochwach chodzą sprawdzali, miejsce w ładowni robili, patrzą, a tu zza cypla wychodzi krypa jak rzymska katedra.
– Taka złocona...?
– Taka wielka. I też z krzyżem na banderze, a Ali powiedział, że jak ją zobaczył, to sobie wszystkich znanych bogów i paciorki z dzieciństwa zaczął przypominać, bo Gorgona by tamtej pod bukszprytem przeszła. No, może bez topów masztów. Na rufie stało Dauntless, Ali gadał, że zapamiętał, bo to ostatnie co zobaczył, zanim mu się ciemno w oczach zrobiło.
– To nie słyszał, że w Port Royal liniowiec teraz mają?
– A jak miał słyszeć, kiedy przez ostatni rok wzdłuż Złotego Wybrzeża sprawdzał, czy faktycznie złote. Miesiąc będzie jak wrócił na Karaiby, gada, że miał dość niewolniczych łajb, bo to i łupić nieprzyjemnie, i profit mizerny. A skorośmy przy Port Royal, nie stamtąd żeś dopiero co wrócił, Ernesto? Prawda, co opowiadają, że Angliki flotę budują, jakby całe Antyle i jeszcze Meksyk mieli do pilnowania, a nie jedną wyspę?
– Wyspę jedną, a plantacji na niej jak łat na twoim psie. A indiamany Kompanii do niej ciągną jak pchły. Mają czego pilnować i budują flotę, a jakże. Jak portem przejdziesz, to gdzie się nie obejrzysz, od oficerów niebiesko. Jakem odpływał, akurat dzień wcześniej przyszedł nowy bryg. Chwalą się, że śmiglejszy od każdego pirata.
– To tylko patrzeć, jak jakiego almirante Londyn przyśle? Ciekawość, ile by też był wart, jakby go pożyczyć i spytać, czy chcą z powrotem, he he!
– Commodore, po ichniemu. Słyszałżem, że się ani na Londyn nie oglądają, jednego ze swoich awansować zamiarują, co piratów wiesza, aż się po tawernach śmieją, że więcej sznura do fortu idzie niż na pokłady. Przecie jednak Czarny Ali nie zadyndał, skoroście się później widzieli?
– Ano nie. Tamci, przy ich zanurzeniu, musieli ten cypel obchodzić jak wieloryb harpunnika, a Gorgonie w międzyczasie wiatr poszczęścił. Ale i tak Ali gadał, że jak zobaczył jak się nad nim trzy pokłady furt otwierają, a z każdej osiemnastofuntówka wygląda, to pierwszy raz w życiu o emeryturze pomyślał. I to, uważasz, z nadzieją.
– To jednak obejrzał je tylko, dymu nie powąchał i cało uszedł?
– A tego bym nie powiedział. Widzi mi się, że będziem go teraz musieli nazywać Siwy Ali, he he!
– Nellie, kochana, nie masz igły z nitką? Zahaczyłam o gwóźdź.
– Mam coś lepszego, widzisz tego zezowatego koło drzwi? Handluje kieckami, twierdzi, że prosto z Londynu i Paryża.
– A ty go nie chcesz?
– Nic nie wiem o Paryżu, ale nie dalej jak rok temu tyłek odmrażałam na londyńskim bruku, a moja kuzynka jest szwaczką u jednej modystki w Port Royal, i powiem ci, że nawet te jego szmaty niebrzydkie, ale jedyne co mają londyńskiego to gorsety. Jak się kto w nie zmieści, to na pewno nie ja. A poza tym on chyba woli chude, na mnie ledwo spojrzał.
– Antonio, nalej co tam masz dobrego, ale szybko, zaraz muszę wracać!
– Patrzcie go, przypomniał sobie o szwagrze. A jużem myślał, że tu dla ciebie za niskie progi. Siadaj, Juan.
– Nieżeniatyś, to nie wiesz, jak ożenionemu do tawerny daleko, choćby za progiem była. A nie zostało ci co tam w garnku?
– Pałacowej kucharki chłop pyta, czy mu jeść dam? A znajdzie się, znajdzie. Carmencita takie gazpacho pichci, a i na mnie nie całkiem krzywo popatruje, że kto wie, czy jeszcze długo nieżeniaty zostanę. Co tam u Felicii? Jak dzieciak?
– Zdrowy, a drze się za trzech, chyba go ochrzcimy po jakim wojennym patronie. Z Felicią wszystko już dobrze, aż za bardzo, wolę się jej dzisiaj pod ścierkę nie nawijać, ledwom się na chwilę wymknął.
– He he, a ja się dziwię, co cię przyniosło. Coś przeskrobał?
– A żebym to chociaż ja! Burza na wysokościach grzmi, a ty człowieku po grzbiecie zbierasz. Doña pokojówce dwie najstarsze suknie obiecała, a pokojówka zaniedługo wesele wyprawić potrzebuje, za chorążego gwardii się wydaje. Sama gotuje tak, że nawet pies ostatnio nie chciał, ale chorąży młody i głupi. Ugodziły się z moją Felicią, jedna suknia za takie wesele, żeby za rok jeszcze wszyscy wspominali. No i akuratnie wczoraj, chłopak od dostawcy ryb mi opowiadał, Francuzi do handlowego portu zawinęli, mówił, że prawie do zmroku jedwab wyładowywali. A dzisiaj rano Doña zaraz powóz kazała podstawiać i sam żem słyszał, jak stangretowi do kupca bławatnego polecała, a migiem. No to pokojówka cała w skowronkach, obie z Felicią do garderobianej pognały, oglądać, a mierzyć, a garderobianą o jakieś zaszewki czy insze cerowania błagać... A tu znienacka Doña wraca, a zła jak kocica z nadepniętym ogonem, i pierwsze gdzie poszła, to do garderoby. No i powiem ci, Antonio, rychło nawet mole uciekły, a gdzie się i pokojówka, i moja Felicia, i nawet garderobiana ma wynosić, to chyba aż na folwarku było słychać. A potem Doña złapała jakąś szmatkę i dalej do gabinetu pana, a zanim mu dała dojść do słowa, to nawet szczury w piwnicach wiedziały, że ona nie zamierza dziesiąty raz pokazywać się w tej samej mantylce, a taki czepek to sobie Don Escriva sam może nosić, bo w tym przeklętym klimacie wszystko żółknie w miesiąc. I że co ma znowu znaczyć embra... embaro... embarg... no, że brabanckiej koronki i lyońskiego jedwabiu w Santo Domingo sprzedawać nie wolno. Na to Don Escriva drzwi zamknął i powiada, że te, no, powody dyplomatyczne. I coś o targach, czy zatargach, i że to tamci zaczęli, ale to już cicho gadał.
– Aha. To jakżeś słyszał?
– A bo co, hę? Klamkę czyściłem. Mosiądz długo polerować trzeba, oho, jak długo. A żebyś wiedział, jak z takiej dziurki od klucza po uchu wieje, ale co zrobić, plamek dobrze trzeba szukać, z bliska patrzeć. A może i w gabinecie ciągnie, bo Don Escriva jeszcze coś o ochłodzeniu napomykał... Tylko nie wiem co to miało do Francuzów. Widzi mi się, jakby on też nie wiedział, bo coś o tym, no, oczekiwaniu na wyjaśnienia gadał.
– Och...! Niechżesz to licho, już drugi nóż w tym tygodniu. I to na czym, na suchej gałązce! Carmencita, nie masz jakiego kozika pod ręką? Ziół chciałam z pęczka urżnąć.
– Czekaj, Raquel. Ułomek za kaftan ci wpadł, widziałam, nie ruszaj się. Antonio powinien z tym kowalem pogadać, najlepiej tęgą pałą. Juanita z „Kotwicy i Korony” mi mówiła, że ich kucharce tasak też się w rękach rozleciał... No, mam, tu jest.
– Ten poprzedni przynajmniej na gnacie pękł... Został nam jeszcze choć jeden? Czego chichoczesz?
– Bo przyjdzie nam chyba Nellie prosić, ona zawsze nóż za podwiązką trzyma.
– Ehem, panie w potrzebie, słyszę? Pozwolę sobie zaoferować pomoc, co kosztować będzie zaledwie całusa. Bo trzeba wam wiedzieć, że...!
– Pablo, jak usłyszę jeszcze raz o tym sztylecie, coś to o nim opowiadał dzisiaj już siedmiu od rana, to jak Bóg na niebie, dostaniesz patelnią.
– Ale señorita Carmencita jeszcze nie...!
– To ja jej mogę za ciebie, obie wersje, razem z tą, coś wczoraj po pijaku wygadał. Szybciej będzie. Że nie w Hawanie, tylko w Port Royal, i nie trzech zbójów, a jeden wojak, i nie napadli cię, tylkoś z nim pił, i nie ich hersztowi żeś świecidełko zabrał, tylkoś od Anglika w karty wygrał. Ani zełgać porządnie nie potrafisz, Pablo.
– Zełgać? Ja?! Wszystko prawda, żebym tak na miejscu skonał! Żebym więcej portu, psia jego mać, nie powąchał!
– A pewnie, skonałbyś dawno, jakby to prawda była! Żeś porucznikowi ichniej Armady przedstawił się piratem, a ten cię zamiast na stryczek, to do tawerny, nie tak gadałeś? I pierwszy to byłby raz, żeby ci się wygrać zdarzyło.
– Trudno było nie wygrać, jak on się na mnie więcej gapił niż w karty. I nawet mi przeczytał, co na głowni wybite. O, tu stoi „Brown”, a to małe niżej - „WT”.
– Miranda, wszelki duch...! Skądżeś się tu wzięła! Jak...!
– Z karawaną mułów, od samego Port-au-Prince, ciociu Raquel.
– Jakże to? A ten twój piękny Francuzik, nie miał to on łodzi?
– Ani mi nie wspominaj tego hijo de puta! Taki z niego Francuz, jak i ze mnie... Stryczek na niego w Hawanie czekał za dezercję, wydało się.
– Cichaj, dziecko, i język hamuj. Siadaj i mów, a po kolei, jak było.
– Ano było, że mi całą drogę opowiadał, jakiej to hacjendy ja panią będę, jak do Port-au-Prince dopłyniemy. A jakeśmy dopłynęli, to hacjenda czekała, a jakże. Buda w porcie, co w niej stare sieci trzymał! A i nie dziwota, większej nie potrzebował, bo i tak z tawerny ledwo wyłaził.
– A powtarzałam ci zawsze, że w tawernie lepiej grosz robić, jak tracić! Dlatego żeś wróciła?
– Po prawdzie, to nie od razu, ciociu... Niechby on pełną sieć co rano z morza wyciągnął, myślałam, postawiłabym stragan, dokupiła patelnię, może bym i tej hacjendy się kiedy doczekała. Cóż, kiedy temu kompani od kufla milsi byli niż ryby. A uwierzyłby we wszystko, co mu w wielkim sekrecie powiedzieć, a na boki czujnie przy tym zezować. Świtem by nie wypłynął, odkąd usłyszał, że czerwone słońce krew zwiastuje. A czyś kiedy, ciociu, widziała wschód zielony?! „Nie kłopocz pięknej główki” powiadał, „popłyniemy na Jamajkę, będziesz panią na plantacji.” Potem ktoś mu naopowiadał o Meksyku, że tam kopalnia na kopalni, drogi srebrnym kruszcem brukują, rzekami żywe srebro płynie. Przez dwa dni gadać o tym nie przestawał, a jak trzeciego zaczął łódź sposobić, oho, myślę sobie, źle to pachnie. Staremu voudunowi, co rybakom pogodę wróżył, trzy tłuste kury dałam, żeby mu powiedział, że ma się wystrzegać angielskich statków, a do żywego srebra nie zbliżać, za to w morzu fortuna go czeka.
– I co, uwierzył?
– Jeszcze by nie! W złą godzinę... Przycichł, z Jamajki i Meksyku zrezygnował, a dwa dni później statek wielki do portu wchodzi, z liliami na banderze. Wtedym już francuską Armadę poznawała, ale za nim drugi ciągnął, z flagą wypłowiałą, a na niej jakiś znak trójrogaty ledwo majaczył. Jeden rybak, co za młodu we flocie służył, popatrzył i powiada, że to angielska Kompania. Zerkam na tego mojego, a ten stoi, na gębie się mieni i w tego Angielczyka się gapi. Coś tak zaniemówił, pytam, ale już mi coś szeptało, że trzy tłuste kury na zmarnowanie poszły. A ten chrypi, że Anglik ma na rufie napisane „Merkurio”... albo inaczej jakoś, nie pomnę. I że słyszał, jak kiedyś jeden zasuszony scholarus tak gadał na żywe srebro. No i na co mi to było, iść za chłopem, co czytać umie, wiadomo, że nic po takim!
– Ech, dziecko, na co ci było iść za chłopem, co prawi francuskie pochlebstwa. Miałaś dość nareszcie?
– A miałam. Jak go ostatni raz widziałam, łódź na wodę ściągał i przysięgał, że mnie złotem obsypie, jak z nim popłynę szukać jakiegoś El Dorado, gdzieś w dzikiej puszczy. I co teraz będzie, ciociu?
– No nie becz. Zawsze się dla jeszcze jednej dziewki w kuchni miejsce znajdzie. Antonio się posroży, brwi pomarszczy, wąsa poszarpie, ale cię przyjmie z powrotem, jak tylko się Carmencita w twojej intencji uśmiechnie.
Pora była wracać.
Na plaży wciąż dawało się rozpoznać wpół zatarte, nierówne kręgi czarnego popiołu po ogniskach. Jeśli świętej pamięci Felicita miała następczynię, nigdzie jej nie było widać, ale tu i ówdzie kręciły się kurczaki, a uwiązana do kołka koza ze znudzoną miną szczypała trawę. Z komina unosił się dym, a na piachu krzyżowały się dziesiątki śladów obutych i bosych stóp. Blisko tuzin łodzi zacumowanych do molo kołysał się na łagodnej fali przyboju; dwa mniejsze czółna leżały na brzegu. Miejsce zdecydowanie nie wyglądało na wymarłe.
Jack starannie przeliczył łodzie i kurczaki, z uwagą obejrzał kozę i w końcu, uznawszy, że więcej odwagi już nie zbierze, nacisnął mocniej kapelusz, nabrał powietrza i pchnął drzwi.
Oberża wydawała się gwarniejsza niż kiedykolwiek. Jack zatrzymał się tuż za progiem, niepewny, czy lepiej wśliznąć się chyłkiem, czy wkroczyć szumnie, z trzaskiem obcasów, blaskiem uśmiechu i brzękiem wplecionych na nowo błyskotek. W rezultacie nie wyszło mu ani jedno, ani drugie. Wydawało się to jednak nie mieć znaczenia. Kilka najbliższych głów się podniosło albo odwróciło, kilka obojętnych spojrzeń prześliznęło się po piracie, po czym ludzie wrócili do swych kufli, talerzy i rozmów, zapominając o nim natychmiast. Jack rozejrzał się, po czym ruszył w stronę pustego stołu w najciemniejszym kącie. I zastygł w pół kroku, napotkawszy spojrzenie Jorgego za barem, wspartego ciężko o blat. Jack wyszczerzył się w uśmiechu, który, czuł to, wypadł raczej desperacko, i cofnął o krok, wpadając na coś ciepłego, szerokiego i niepokojąco twardego.
– Ano patrzcie – zagrzmiało mu nad głową. – Dobrze tatko powtarzali, że cię tu jeszcze przyniesie, jeno poczekać.
Jack odskoczył i obejrzał się, zadzierając głowę. „Coś” okazało się piersią Jacinto, stojącego z siekierą na ramieniu, narąbanymi bierwionami pod pachą i bardzo białym uśmiechem na masywnej twarzy. Olbrzym obejrzał pirata od kapelusza po buty i z powrotem jak osobliwe znalezisko w sieci wyciągniętej z głębiny, po czym z łoskotem posłał niewiele mniejsze od Jacka naręcze drew pod ścianę. Siekiera została na miejscu, a Jacinto, cały czas uśmiechając się szeroko, chwycił pirata i obrócił go w stronę baru.
Jorge się nie uśmiechał. I nic nie mówił. Jack uprzytomnił sobie, że sam nie powiedział dotąd ani słowa. Otworzył usta, zawahał się między „Świetnie wyglądasz, stary!” a „Czekaliście? Wzruszyłeś mnie, brachu!”, ale ugryzł się w język.
Jorge po długiej chwili podniósł stojący przed nim kufel i nalał sobie. Z kuflem w ręce, nie spuszczając z pirata spojrzenia cięższego niż ręka na Jackowym ramieniu, wolno wyszedł zza baru. Wyraźnie utykał.
Jack spróbował bez odrywania wzroku od Jorgego przypomnieć sobie, w którym kierunku są najbliższe drzwi i jak daleko może być jego obcas od gołej Jacintowej kostki. Nie żeby to dawało wielką nadzieję.
– Jakbym kiedy chciał być przynętą, poszedłbym do jakiego rybaka – warknął Jorge po kolejnej długiej chwili. – Ale czuję, że bardziej mnie korci sprawdzić, co by się złapało na haczyk z nadzianym wróblem, Sparrow.
Huknął kuflem o stół, bez słowa odwrócił się i odszedł. Ręka na ramieniu pirata złożyła mu nagle ultimatum nie do odrzucenia, pirackie kolana poddały się bez dyskusji i Jack klapnął na ławę za stołem. Jacinto roześmiał się, co brzmiało jakby kamienna lawina wypełniała jaskinię, przyjaźnie klepnął go w grzbiet, omal nie łamiąc kręgosłupa, i zniknął za drzwiami prowadzącymi na podwórze. Po chwili dobiegł stamtąd stuk siekiery i trzask drewna.
Jack złapał wyduszony mu z płuc dech, zamrugał załzawionymi oczami i spróbował się ostrożnie wyprostować. Po czym nagle zamrugał jeszcze raz, powęszył i spojrzał w dół, na blat. I już tak został, wpatrując się w pozostawiony przez Jorgego kufel. Wiało z niego czymś, co mogłoby być rumem, gdyby ktoś zdołał wycisnąć rum z pomarańczy wyrosłych z czystego pieprzu zamiast czarnej ziemi. Nalewki Jorgego, w liczbie paru tuzinów butelek rocznie, na okolicznych wyspach osiągały cenę w złocie trzykroć wyższą niż dwudziestoletnie wina ze starego kontynentu. A jednej odmiany Jorge nie sprzedawał nigdy i nikomu, za żadną cenę. Nieliczni przechwalający się, że mieli okazję sprawdzić, którym zresztą mało kto wierzył, przysięgali, że butelka, którą Jorge zatrzymuje dla siebie, zawiera trunek mocniejszy od angielskiego prochu, złocisty jak słońce nad horyzontem, a wonny jak piracka wolność.
Ze swojego zydla w przeciwnym kącie tawerny José od dłuższej chwili przyglądał się postaci znieruchomiałej za stołem. Szalony pirat gapił się w stojący przed nim kufel z miną zakochanego piętnastolatka. José z namysłem possał cybuch, po czym stęknął i dźwignął się ze stołka.
– Jak mnie następnym razem gdzie z tobą zamkną, wyfruwaj sam. Ja zostaję – oświadczył, siadając na ławie koło pirata.
Jack drgnął i otoczył kufel ramieniem, rzucając staremu spojrzenie z ukosa.
– Następnym razem nie daj się zamknąć – mruknął. – Co, nie podobało ci się w lesie?
José zachichotał rzężąco. – A jakże, pni jak masztów i kule gwiżdżą jak za starych czasów. Jeno moje gnaty już nie te...
– Ale je uniosłeś cało. A mnie się zdaje, że pamiętam jednego bosmana, co dobre trzydzieści lat temu w największej tawernie na Tortudze siadał za stołem, księgę werbunkową rozkładał, rum stawiał i powtarzał, że lepsza niepewna kula od pewnego stryczka. – Jack błysnął krzywym uśmiechem.
– Patrzcie go, będzie smarkacz staremu wypominał! – oburzył się José. – Cicho, smarkacz, mówię! Ledwo nad tamten stół sięgałeś. A względem unoszenia cało gnatów... – Podrapał się po siwej szczecinie i przeciągle cmoknął fajkę. – Względem moich gnatów, to je po pierwszej mili Jacinto na barana taszczył, a potem jeszcze i ojca podpierał, jak Jorgego jakiś ostatni zabłąkany ołów przeżegnał. O właśnie, a względem tych gwiżdżących kul, to żebyś wiedział, że ci moją fajkę w dług policzę! – José potrząsnął cybuchem. Tylko cybuchem, bo utrąconej główki brakowało.
Jack jęknął, pogrzebał w jednej z najbardziej przepaścistych kieszeni i rzucił na stół dużą fajkę z białej porcelany. Ostrogi nie były jedynym powodem, dla którego większość drogi w dół ogrodowej fasady gubernatorskiej rezydencji przebył w powietrzu i szybciej niż planował. Mocno przyczynił się też do tego fakt, że kieszenie, a nawet podszewka szafirowego płaszcza, były w powrotnej drodze znacząco bardziej wypchane niż wcześniej. Większości balastu - a także samego płaszcza, ostróg, butów, kapelusza i szpady - Jack pozbył się w Santo Domingo, ale fajkę zostawił. Była na niej wymalowana syrena wyjątkowo bujnej urody.
– Kiedy odpłynęli? – zapytał, przyglądając się jak stary z szerokim, bezzębnym uśmiechem ogląda fajkę.
– Ano z pięć dni... albo sześć, nie pomnę, przesiedzieli my w gąszczu jako te dziki. – José oparł się o ścianę i wsadził nowy cybuch do ust. – Stałem za tym, coby na wschód pociągnąć, z Hiszpanami tamci, gadałżem, nie będą chcieli zadzierać, a i Tortuga bliżej. Ale Jorge się klął, że ze swojego uciekał nie będzie, prędzej oberżę z dymem puści, a tamtym na łby zwali. Jacinto co świt się na jedną skałę przekradał, co z niej zatokę dało się dostrzec. Gadał, że na rafie gęsto od szalup z sondami, straży na ścieżkach jeszcze więcej, za to w obozie jakoś puściej. Pokazało się czemu, jak paru złapanych dezerterów przykładnie powiesili. Aż któregoś dnia Jacinto ledwo poszedł, zaraz wraca i powiada „Ojciec, to będziesz chciał zobaczyć”. No to pokuśtykalim obaj, na skałę się wdrapali, pod krzakiem przyczaili. Patrzym, a tam zaraz za rafą krypa stoi francuskimi liliami obwieszona i lufami z paru tuzinów furt się szczerzy. A pokład, wanty, reje zatłoczone jakby się abordażu spodziewali, ale więcej się oglądali na puste morze, niż na zatokę z Angielczykami. – José zarechotał.
– Cały czas puste? Prawie dwa tygodnie? – mruknął Jack, który w Tortudze wysłuchał opisów trzech albo czterech bitew i potyczek w co najmniej dwóch tuzinach wersji, opowiadanych przez, jak dotąd, dobre pół setki naocznych i absolutnie wiarygodnych świadków. Jedna z tych wersji, jak podejrzewał, mogła być mniej więcej prawdziwa: zawierała zaskakująco mało wystrzelonego prochu, tylko jedną piracka łajbę i ani słowa o łupach.
– Nie słyszelim więcej, żeby strzelali... – José w zadumie znowu poskrobał się po szczeciniastym policzku. – Jacinto gadał, że widywał ze skały rybackie maszty na horyzoncie, ale zaraz znikały. Ale znać, że były na nich oczy, co widziały dość, i języki, co potem w ruch poszły, bo nareszcie i któryś z pirackiej braci się pokazał. Jak policzyć wszystko, co teraz gadają – José machnął fajką w kierunku pozostałych stołów i zachichotał – to dziw, że sobie wzajem wiatru nie zabierali. Ale ja bym przysiągł, żem jeno Meluzynę widział.
– Widział?
– A bo akuratnie w ten dzień trafiła, co Francuzi przypłynęli. – José zarechotał tym razem tak, że przez dobrą chwilę musiał potem łapać powietrze. – Ledwo tamci szalupę spuścili, a Angliki drugą, ledwo się nad rafą spotkali, a tu patrzym, tłok się robi, bo zza klifu drewniana ślicznotka na Meluzyny dziobie się wychyla. A Francuzi, wystaw sobie, ani nie czekali, pełną burtą palnęli, choć jeszcze za daleko było, żeby donieść. Jeszcze dym nie opadł, jak Anglików bryg dołożył swoje, aż go na drugą burtę przechyliło. Patrzym dalej, Meluzyna w hals się kładzie i tyle my ją widzieli.
Jack kiwnął głową. Meluzyna, zgodnie uważana za najszybszą łajbę wśród zawijających na Tortugę, nosiła ledwo tuzin dział. A jej kapitan, Jeunét, aktualnie powtarzał każdemu kto chciał i nie chciał słuchać, że wziąłby w zatoczce Jorgego tłusty łup, gdyby nie jego francuski honor, zabraniający mu topić poddanych Le Roi. Rzecz oczywista, natychmiast zyskało mu to kpiące przezwisko Le Corsaire d'Honneur.
– A tamci co? – zapytał Jack.
– Widać gadania mieli dosyć, bo wszyscy wzięli się do przeciągania brygu przez rafę.
– I nie utknął?
– Ano wystaw sobie, że nie. Tylko szalupy zrzucili, aż na angielskim pokładzie może z pięciu poza sternikiem zostało, i za burtę posłali wszystko, czego nie potrzebowali na masztach. Sam żem widział, jak z rufowego okna kufer leciał. Migiem się zwinęli i już ich nie było. Na zachód odpłynęli pod wszystkimi płótnami, najprędzej jak tylko bryg nadążał. Jak my potem z sieciami sprawdzali, czy czego dobrego nie wyrzucili, to odkrylim, że w rafie prześwit zieje, aż może i z ładunkiem by przeszli. Widać w tamtą noc rafa im brzuch rozdarła, ale i oni kawał skały wyłamać musieli. Jorge przemyśliwuje, czyby nie nająć paru z łodziami i nie zrzucić głazów, zamknąć kanał. Zapowiada, że się po zatoce nic cięższego od żaglowej jolki nie będzie pętało, póki on żyw. I że nawet za rafą niczego poza Jolly Rogerem już więcej widzieć nie chce.
Jack objął dłońmi kufel i też oparł się o ścianę. – Nie zobaczy – mruknął.
Następnego dnia o świcie Jack owinął srebrno-mahoniowe siodło, strzemiona i uzdę starą derką, owiązał liną, po czym zarzuciwszy cały pakunek na ramię opuścił Hansową szopę i zszedł z góry na błotnisty szlak. A potem ruszył na wschód, aż do ścieżki odbijającej na południe, gdzie zagłębił się w las.
Nie zauważył postaci podążającej za nim jak oddalony cień.
---------------------------------------
Przypisy
Wybrzeże Negrillo dzisiaj nosi nazwę Negril.
-------------------
Rozdział 16
no subject
Date: 2013-07-02 22:59 (UTC)Poza tym, bardzo feministyczna ta część - kobiety ogarniają jakoś cały ten bajzel, który zostawiają faceci, a oni tacy... dziecinnie, bałamutni, do niczego nieprzydatni poza wojowaniem.
no subject
Date: 2013-07-02 23:36 (UTC)Co do głosów - fic z początku był mocniej archaizowany, ale były głosy, że to się nie najlepiej czyta, a zresztą w miarę posuwania akcji przestało pasować, więc wyczyściłam pseudo-gawędziarsko-rubaszny ton z całości. Tylko w tym rozdziale zostawiłam go jako dominujący.
Chciałam mieć tutaj więcej kobiet, bo - znowu z racji ogólnej fabuły - to był, poza Tortugą, jedyny rozdział, gdzie mogły się znaleźć. Ej, ale jednak chyba nie wszystko co tu portki nosi jest od razu do niczego? A Antonio? A Ignacio? Jak dla mnie całkiem przedsiębierne i przyzwoite chłopaki. ;) A i kobiety różne bywają, Doña Escriva raczej rozpętuje bajzel niż ogarnia...
no subject
Date: 2013-07-03 00:28 (UTC)"Funduję wirtualnego cukrowego grzybka każdemu, kto wyłapał(by) wszystkie. ;)" - nie mój fandom, więc się nawet nie podejmuję. Commodore, gorsety, tylko tyle skojarzyłam na pewno.
no subject
Date: 2013-07-03 01:00 (UTC)no subject
Date: 2013-07-03 01:07 (UTC)no subject
Date: 2013-07-03 18:47 (UTC)no subject
Date: 2013-07-03 18:47 (UTC)