aletheiafelinea: moving gif; a pencil drawing of a human eye shutting and then opening as a cat eye that shuts to open as the human one again, the cycle repeats endlessly (Default)
[personal profile] aletheiafelinea
Tytuł: Metal i słowa, 14/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja tutaj. The English version here.
Poprzednie części: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13



Stojący przed barem żandarm wyraźnie próbował zamaskować zniechęcenie srogim marsem, ale i tak wyglądał jakby uważał, że nie powinien się tu zjawiać w innym celu niż picie, szczególnie o tej porze.

Oberżysta nigdy wcześniej nie był z władzą równie zgodnego zdania.

– Hiszpan? – powtórzył, zerkając na stojących za żandarmem dwóch gwardzistów zbrojnych w muszkiety. – Przedwczoraj paru miałem, żeby ich pomór i zaraza, trzy kufle stłukli. Z Luceci... z Santa Lucii ich przyniosło.

Przelotnie zastanowił się, czy nie dorzucić czegoś o zagrożonym dobytku uczciwych, ciężko pracujących obywateli, ale uznał, że nigdy nie opłaca się kusić licha i znudzonych żandarmów. Jeszcze zechcą obejrzeć ten zagrożony dobytek, a tamte dwie chrzczone beczki w piwnicy tuż przy drzwiach stoją... Ejże, szwagier, co od tygodnia dopomina się o czterdzieści liwrów za beczkę, tę samą co się później rozmnożyła w te dwie, nie napomykał czasem, że go jeden winiarz Italianiec wygryzł z dostaw do gubernatorskiej kuchni? Może jeszcze się oszczędzi te czterdzieści liwrów albo i kolejną beczkę... Oberżysta pochylił się nad blatem i konspiracyjnie rozejrzał, zanim znowu spojrzał na żandarma.

– Hiszpanem nie służę – zakomunikował szeptem słyszalnym na ulicy – ale uważacie, poruczniku...

– Sierżancie.

– O, już niedługo, z pewnością. Bo uważacie, poruczniku, plącze się taki jeden mocno podejrzany Holender...

Ale żandarm już się odwracał, machnąwszy ze zniecierpliwieniem ręką. Dwóch zbrojnych pośpiesznie ruszyło za nim i wszyscy trzej zniknęli za drzwiami, wyraźnie gnani wyłącznie myślą o koszarach, w których już spali wszyscy poza nimi i pechowcami z nocnej roty.

***

Na drugim końcu miasta, w wąskim zaułku, Jack Sparrow oparł się o ścianę, walcząc z chęcią zerwania pierzastego kapelusza. Szerokoskrzydłe monstrum działało jak grotżagiel w mordewindzie i przez ostatni kwadrans dobitnie przypominało mu wszystkie zalety, jakie dla szanującego się pirata na kursie ucieczkowym przedstawia przyzwoity tricorn. Do tego ostrogi nie nadają się do wędrówek po elewacjach, przypomniał sobie, macając obite kolano. Szczęściem trawnik okazał się miękki.

Ostrożnie wyjrzał za węgieł i zerknął na szyld z wymalowanym kuflem. Z szeroko otwartych drzwi wylewało się światło i gwar, tawerna wciąż jeszcze się zapełniała. Kuszące gniazdko. Ale wróble nie przeżywają poza żółtodzioby wiek lecąc ku pierwszej pokusie. Jack usiadł na schodku, wyciągnął z kieszeni pomarańczę i obwąchał ją krytycznie. Trochę była niedojrzała, ale trudno wybierać po ciemku i w biegu.

Wypluwając pestki, przeczekał kilkunastu wchodzących i nielicznych opuszczających tawernę, kilka ryczanych coraz fałszywiej szant, jedno nieporozumienie uregulowane pięściami przed wejściem i wreszcie patrol żandarmerii. Trzech mundurowych z podziwu godną wprawą nie dostrzegło kolejnej bijatyki, która zresztą na ich widok nieco straciła na entuzjazmie, wpadło w rozświetlone drzwi i jeszcze prędzej wypadło z powrotem, ruszając ku kolejnej tawernie.

Jack odczekał jeszcze trzy szanty, po czym wysunął się z zaułka.

***

Emilio ponuro wpatrywał się w na pół opróżniony kufel. To już był trzeci i, jak poprzednie dwa, wciąż jakoś nie działał. A ściślej biorąc, narastające poczucie rozżalenia nad sobą nie było tym działaniem, jakiego Emilio oczekiwał. Francuska paplanina nie przestawała irytować, a nagabywania francuskich ladacznic tylko przypominały o pustoszejącej sakiewce. Może jednak wracać na łajbę i niech licho porwie starego razem z jego pretensjami, w takim sztormie jak w tamtą noc sam diabeł zgubiłby kurs...

¡Noches, amigo! ¿Que pasó?

Emilio poderwał głowę, kątem oka łowiąc połysk kawaleryjskich butów i srebrzystej gardy, zamrugał na widok eksplozji szafiru i złoconego szkarłatu, minął kłąb białej koronki i zaplecioną... zaplecioną??? ci hidalgowie... brodę, wreszcie zatrzymał wzrok na uśmiechu błyszczącym jak grzeszny sen menniczego królewskiego.

– E... noches... Don, eee... – zająknął się, niepewnie podnosząc z krzesła.

Przyjacielskie, wyduszające dech klepnięcie gwałtownie posadziło go z powrotem.

Teniente wystarczy. – Błyszczący hidalgo machnął lekceważąco. – A dla ciebie w ogóle może być Jaime, amigo.

– Emilio Martí...

¡Mucho gusto, Emilio! – Teniente Jaime chwycił drugie krzesło, obejrzał się w stronę baru i wrzasnął coś po francusku. – Dobrze zobaczyć wreszcie przyzwoitą hiszpańską gębę między tymi żabojadami – oświadczył siadając. – Masz minę, jakby cię tu zostawili i odpłynęli. Jesteś z Lucecity?

La Doña Feliz. Odpływamy jutro. – Emilio zerknął na butelkę, która razem z drugim kuflem pojawiła się na stole, i na Jaime, który właśnie oglądał się za odchodzącą od ich stołu dziewką z tacą.

Teniente odwrócił się z powrotem, znów szeroko uśmiechnął i odkorkował butelkę. – Mówiłeś coś, amigo?

Dwie godziny i półtorej butelki później Emilio był zdania, że życie jest piękne, francuskie wino świetne, Francuzki urocze, a nade wszystko, że nie masz przyjaciół nad hiszpańskich poruczników, a już z nikim się lepiej nie klnie na hiszpańskich kapitanów.

Po trzech godzinach i niesprecyzowanej liczbie butelek, Emilio błogo wsłuchiwał się w fałszywie wyśpiewywane na dwa głosy zalety hiszpańskich señoritas. Chwilami mgliście docierało do niego, że jeden z tych głosów jest jego własnym.

A potem był już tylko rozkołysany gwar i światło przesycone słodką wonią, nie wiedział, wina czy kwiatów, i trunek obejmujący go, szumiący jak morze, i stopione w jedno głosy, śmiechy, i stół który otwierał się pod nim pochłaniał go dryfował gdzieś w dal i jego głowa tak lekka coraz lżejsza którą... coraz trudniej było... unieść...

***

Słońce stało już wysoko na czystym niebie, obiecując pogodny dzień.

Za to kapitan Olivares był w nastroju zdecydowanie sztormowym. Przy jego potężnej tuszy, jaskrawopomarańczowy płaszcz i białe spodnie upodabniały go do ogromnego trzmiela, miotającego się gniewnie po pokładzie sterowym.

– Martínez już wrócił? – warknął w przelocie do pierwszego.

Serrano, pierwszy oficer, dla odmiany chudy jak szczapa, tego ranka słyszał to pytanie co najmniej po raz szósty. Nawet nie próbował biegać za kapitanem. Teraz ani nie podniósł głowy znad mapy, próbując skupić się na przeliczanym kursie. Przy Olivaresie było to raczej trudne...

– Nikt go dzisiaj nie widział, Señor – odparł.

Zgrzyt zębów kapitana było prawie słychać. – Za cztery dni musimy już stać w Santo Domingo!

Serrano powstrzymał się przed uwagą, że to bardziej od pogody i humorów Neptuna zależy, niż od wyjścia z portu o świcie zamiast w południe. – Może go aresztowali? W dokach mówią, że żandarmeria szuka jakiegoś Hiszpana – powiedział.

Olivares zatrzymał się w pół kroku i obejrzał. – Żandarmeria? Kogo?

– Nie wiem, sami chyba nie wiedzą. Opisują go tylko.

– I co mówią?

– Że pachniał różami...

– Poważnie pytam, a tobie się na żarty zbiera! – rozzłościł się Olivares – Nie zawracaj mi głowy żandarmerią! Jak przez tego łajdaka nie podniesiemy kotwicy w ciągu godziny, to lepiej żeby mi się nie pokazywał, bo pożałuje, że nie wylądował raczej w tym aresz...

– Ahoj, na pokładzie!

Serrano, oparty o reling od strony portu, obejrzał się. Na głównym pokładzie też odwróciło się kilka głów.

Stojące na nabrzeżu indywiduum w wytartym płaszczu i z wypchanym workiem na ramieniu pomachało trzymanym w dłoni, sfatygowanym tricornem. Kapelusz najwyraźniej służył tylko do tego, bo absolutnie nie miał prawa utrzymać się na nieprawdopodobnej, nastroszonej grzywie. Włóczęga uśmiechnął się szeroko i, o dziwo, iskrząco. – Potrzebujecie sternika?

----------------------------------------------

Przypisy
¿Que pasó? - (hiszp.) Jak leci?
Mucho gusto - Miło mi.
Teniente - porucznik

--------------------

Rozdział 15

Date: 2013-07-03 00:25 (UTC)
filigranka: (Default)
From: [personal profile] filigranka (from livejournal.com)
" Na ogół w człowieku się budzi "ja też! ja też!", jeśli się wcześniej napatrzy na rzeczy już istniejące" - no i się napatrzył. Na sławę, choćby sieciową. I sława go pociąga. Myślę, że te dziewczyny czytają np. inne fiki (chociaż licho wie...). Tu raczej sęk w doborze materiału o niskiej jakości.

Myślę, że kwestia jest w tym, żeby książki właśnie stały, a nie, żeby ludzie non-stop czytali w domu. Bo też mało kto dorosły ma czas codziennie parę godzin czytać, czytanie jest przyjemnością, są inne rzeczy do roboty - praca, dom,obowiązki; to dzieci mogą czytać, ile zechcą - co zresztą autorzy raportu o czytelnictwie przytomnie zauważyli. W ogóle dosyć stonowany raport to jest.

Inna rzecz, że ja też nie jestem za tym, by jakoś książki deifikować kosztem innych mediów - za samo to, że są książkami. Według mnie to lepiej, by dziecko obejrzało Bergmana czy zagrało w wybitną grę komputerową ([kaszelek aluzyjny]FFVII [kaszelek aluzyjny]) niż czytało słabą książkę.

Nie, jak nie masz czasu, to nie ma co. Myślałam po prostu, że jeszcze jakieś komentarze z konstruktywną krytyką by się jej przydały. ; - )

Ahem...

Feel free to comment or send me messages in any language you can see in this blog. It's okay if your language of choice doesn't match the given entry's language. You're also welcome to request for translation, within reasonable limits.

Można komentować i wysyłać mi wiadomości w każdym języku jaki widać na tym blogu. Nie szkodzi, jeśli Twój wybrany język nie zgadza się z językiem danej notki. Można też prosić o przekład, w rozsądnych granicach.

Style Credit