Ahem...
Feel free to comment or send me messages in any language you can see in this blog. It's okay if your language of choice doesn't match the given entry's language. You're also welcome to request for translation, within reasonable limits.
Można komentować i wysyłać mi wiadomości w każdym języku jaki widać na tym blogu. Nie szkodzi, jeśli Twój wybrany język nie zgadza się z językiem danej notki. Można też prosić o przekład, w rozsądnych granicach.
Można komentować i wysyłać mi wiadomości w każdym języku jaki widać na tym blogu. Nie szkodzi, jeśli Twój wybrany język nie zgadza się z językiem danej notki. Można też prosić o przekład, w rozsądnych granicach.
Masterlists
Style Credit
- Base style: Modular by
- Theme: Battle Raven by
no subject
Date: 2015-10-16 23:31 (UTC)Ej, zara, oglądałaś Everest? Rozważałam przez jakieś trzy sekundy i zdecydowałam się olać. Mówisz, że źle zrobiłam?
jak nie mogę zidentyfikować miejsca, w którym postawiono green screen, to jestem pod wrażeniem.
:D A widzisz, ja z kolei praktycznie nie oglądając seriali, a filmy wybierając w sporej mierze pod kątem przewidywanej wyględności, jestem totalnie rozbestwiona... No to jednak dobrze, że nie dałaś sobie wyperswadować. A making ofów nie sprawdzałam, ale w oglądaniu w ogóle nie wydawało mi się, że tam był green screen w robocie, tylko autentyczne plenery. Właściwie to, zabij, ale myślałam sobie "Bardzo ziemskopustynnie ten Mars wygląda". Potem tylko kiwnęli balans ostro na czerwień albo od początku kręcili z pomarańczowym filtrem...
Nie wiem i aż jestem ciekawa, czy w książce było cokolwiek na ten temat.
Powiedzmy sobie od razu - to nie psychologia jest najmocniejszą stroną książki i owszem, można to wytknąć jako jej słabość. Osobiście wolę raczej podejście "o egzystencjalnych flakach poczytamy sobie kiedy indziej, a tu się zajmiemy czym innym". Czyli Mac Gyverem. :) Kryzysy i spadki motywacji były, hm, nie tyle nieistniejące jako idea, co raczej załatwione paroma linijkami na Marsie ("za bardzo jestem zajęty, żeby się rozczulać, i to mnie ratuje"), a na Ziemi jednym kawałkiem telewizyjnego wywiadu z psycholożką NASA. Inna sprawa, że późniejsze gadki motywacyjne dla narybku to w całości wynalazek filmu. Teraz już wiesz, czemu piszę o mieszanych uczuciach względem zmian. :P
Mogę znieść naprawdę wiele nieprawdopodobnych fabularnych pomysłów (ale wiecie co? Jestem botanikiem!)
To jeszcze nic. Film pominął "...oraz inżynierem tej misji, czyli cieciem od naprawiania zepsutych rzeczy". :3
Musi być koszt, jakieś konsekwencje - przeżyta trauma, poczucie winy za zostawienie członka ekipy, utrata pracy za niesłuchanie dowódców, rozwód, czyjaś śmierć, cokolwiek.
No wiesz...! :D Dobra, wiem, nie ma trupa, nie ma Wielkiej Sztuki, ale wyjątkowo nie zamierzam zaglądać darowanemu happy endowi w end... Poza tym, tu jest ta drobna trudność, że aby jakiś Koszt zadziałał, musiałyby mnie obchodzić inne postacie poza Markiem, a w tej kwestii książka ma niejakie braki... Film to całkiem ładnie nadrabia, ale też głównie z tymi na Ziemi. Załoga nadal obchodzi mnie średnio.
(Sean Bean wyleciał z pracy. Liczy się?)
Wydarzenie śledzi cały świat: USA, Chiny i Londyn :D
Mało? Mnie już i tak kołek z niewiarą trzeszczał przy tych tłumach na ulicach... :D
Tylko niewiele (poza obrazem rosnących na Marsie ziemniaków) ze mną po seansie pozostało.
*siłom i godnościom osobistom wstrzymuje się od "a nie mówiłam"*