aletheiafelinea: moving gif; a pencil drawing of a human eye shutting and then opening as a cat eye that shuts to open as the human one again, the cycle repeats endlessly (Default)
aletheiafelinea ([personal profile] aletheiafelinea) wrote2013-07-07 10:31 pm
Entry tags:

Błękit i inne kolory, cz.2

Czyli Kate Griffin vs reszta literatury.
Część 1
Post w dwóch wersjach. If you prefer to read in English, this way, please.
Strefa średniego zagrożenia spoilerowego.




Kate Griffin, A Madness of Angels, The Midnight Mayor, The Neon Court, The Minority Council, Stray Souls

Jakość...

Pozory mylą. Jakoś tak się składa, że to najmniejszy wspólny mianownik wielu rzeczy, które można powiedzieć o Kate Griffin. Ona sama mówi, że bycie klasyfikowanym z paragrafu „będąc młodą pisarką” prowadzi do mocno kłopotliwych sytuacji, na przykład, gdy się na konwencie jest sadzanym na panelu dla początkujących, dostaje krzesło pomiędzy starszymi od siebie ludźmi, bardzo dumnymi z dopiero co wydanej pierwszej książki, po czym jest się pytanym o odczucia, których się już nie bardzo pamięta, po dziesięciu wydanych własnych... Gatunek „młody pisarz”, szczególnie w odmianie „za młody na pełną zdolność prawną” (z czego płynie wniosek, że umowa wydawnicza jest gatunkiem literackim bardziej wymagającym niż powieść), to na ogół takie stworzenie, którego najbardziej charakterystyczną cechą jest bycie bardziej widocznym niż jego książka. Coś jak słoniowe malarstwo, którego podstawową zaletą nie jest kompozycja ani światłocień – i zresztą nikt ich nie oczekuje – tylko fakt, że słoń! trzymał pędzel. Na dłuższą metę to rodzi, hm, zwrotny stereotyp: „ile? piętnaście? ahaa... och, nie żebym oceniał z góry, no skąd, teoretycznie przecież możliwe, no ale...”. No ale jeśli raz na milion przypadków teoretyczna możliwość się spełni i autor, któremu spotkania autorskie trzeba uzgadniać z terminami szkolnych sprawdzianów, jednak faktycznie potrafi zaprezentować coś lepszego niż „świetne jak na jego wiek”, to młodość z podstawowej zalety staje się podstawową zawadą. Coś jak u dobrej aktorki, która ma pecha dodatkowo być ładną. Griffin jest dokładnie w tej sytuacji, mimo że już dawno jest dorosłą kobietą, a „młodą pisarką” kilkanaście lat temu była Catherine Webb, bo pod tym nazwiskiem wydała pierwsze książki (Kate Griffin to pseudonim). Światek fantastyczno-wydawniczo-czytelniczy postrzega ją z dość osobliwą ambiwalencją: z jednej strony jest wiecznie – po jedenastu latach i trzynastu książkach na rynku – początkująca i wciąż na nowo określana jako odkrycie, jak dinozaurzy gnat trzy razy wzbudzający sensację w trzech kolejnych inwentaryzacjach muzealnego magazynu, a z drugiej stawiana w jednym rzędzie z Gaimanem i Pratchettem, wliczając nominacje do nagród (1, 2). Jak sama stwierdza, trzecie miejsce przywitała nie tylko z szaloną radością, że w ogóle się tam znalazła, ale i z ulgą, że nie wyżej, bo pokonanie własnych bogów byłoby okropnym przeżyciem. Nie wiem jak wy, ale ja się z nią zgadzam.
No to może sama wreszcie zejdę z tej nieszczęsnej perspektywy „wbrew pozorom dobrej autorki” i zajmę się konkretami... Konkrety wyglądają tak, że Griffin ma coś do powiedzenia i nie jest to „napisałam prawdziwą książkę, łiii!!!”, tylko „zobaczcie, ten kawałek rzeczywistości zasługuje na opisanie”. Nie wiem jak wy, ale ja takie podejście uważam za jedną z istotniejszych cech naprawdę dobrego autora. Rzecz jasna, pomysł to dopiero początek drogi, a diabeł tkwi w wykonaniu. Przyznam, że prywatnie niezbyt wierzę w pocieszająco-protekcjonalne gadki typu „szlifuj i pracuj, a kiedyś może będziesz świetnie pisać, nawet jeśli teraz produkujesz przyprawiający o zeza materiał przerobowy dla netowych analizatorni, nic jeszcze nie jest przesądzone”. Szlifowaniem i pracą można, jak sądzę, osiągnąć podręcznikową poprawność, ale nie da się świadomie nabyć pomysłowości, błyskotliwości językowej i świeżości skojarzeń, właśnie dlatego, że istotą tych cech jest oryginalność, której z definicji nie da się na niczym wzorować, nie da się jej nauczyć. Każdy autor się rozwija, oczywiście, ale da się zauważyć, że ci naprawdę wyróżniający się mają swój – swój! – charakterystyczny głos od początku, a z czasem robią się nie „wreszcie do przyjęcia”, tylko coraz lepsi (albo gorsi, na starość, ale to całkiem inna historia). Czytaliście nastoletnie teksty Pratchetta? Już jest w nich rozpoznawalny i widać, że zaczynał od poziomu wyższego niż osiągany przez przeciętniaków po latach „pracy nad sobą”.
Nie czytałam najwcześniejszych książek Catherine Webb, ale pewnie kiedyś sprawdzę choćby z ciekawości, czy i u niej to zjawisko jest zauważalne. Podejrzewam, że tak, bo Kate Griffin też ma swój charakterystyczny „głos”. To jest, uważam, że styl literacki – podobnie jak kreska w rysunku – jest unikalny dla każdego człowieka jak charakter pisma i linie papilarne, ale niektórzy autorzy – i rysownicy – mają styl na tyle silny, że działa praktycznie jak podpis. Pratchett ma jeden z najsilniejszych znanych mi stylów. Griffin, na moje bardzo amatorskie, ale przez całe życie fanatycznie skupiające się na stylach oko, ma pewne silne (tzn. „swoje”) elementy. Czy jej „głos” jest czytelniczo przyjemny, to już kwestia degustibusowa, ale mnie osobiście się podoba. Co prawda, trzeba tu wziąć poprawkę na moją różową fan-mgiełkę, bo chyba jasne jest, że aktualnie jestem w fazie „jak ona ślicznie pluje”. :) Zatem w mojej różowo zamglonej opinii, Griffin ma dobry rytm narracji (wyważenie „co, w którym miejscu i jak długo” wcale nie jest takie łatwe i wielu poza tym fajnych stylistów się na tym kładzie), interesującą zdolność „akcyjnego” opisu (specyficzny „lawinowy” sposób przedstawiania niektórych momentów kulminacyjnych jest chyba najbardziej charakterystyczną cechą jej stylu; to jedna z tych rzeczy, za które się kocha lub – zależnie od czytelnika – nienawidzi danych autorów; także jedna z tych wykorzystywanych jako hak do zawieszania parodii), a nade wszystko oko i ucho bystrego obserwatora (ludzie, miejsca, zjawiska, zachowania... dostrzeganie i celne notowanie takich rzeczy to cecha Mistrzów). W momentach, gdy to łączy, potrafi mieć cudownie wizualne pióro – Swift przywołujący światło w The Minority Council (i w ogóle wszystko, co związane ze światłem; chyba się tu odzywa jej spojrzenie teatralnego oświetleniowca); rozsypujący się Mr Pinner; lot banshee Sally z plastikowym „ogonem”; „kroczące” po ziemi malowane ślady butów...
No i może najmniej istotna, ale też w praktyce znacząca zaleta dobrego autora – umiejętność obserwacji nie tylko otaczającej rzeczywistości, ale i otaczającej literatury. Tu jest chyba właśnie ten haczyk – można być nastoletnim pisarzem i wyprodukować milion dwieście szesnastą sagę high fantasy, bo „ja też umiem! i moja jest całkiem oryginalna, chociaż taka sama, dlatego że moja!”, albo można być nastoletnim pisarzem, który przeczytał milion dwieście piętnaście już istniejących sag i stwierdza „nie no, dość, ja to zupełnie inaczej widzę”. Pomaga, jeśli ten drugi pisarz przeczytał jednak coś więcej niż high fantasy...


The forces of light, by definition, can’t go around beheading their enemies willy-nilly, whereas the forces of dark are perfectly content to butcher anyone who stands in their way and, well, you can’t shake the feeling this is a bit of a strategic problem.

…fear the evil wizard B’ob, and his dread minion, Al’fred, for by their apostrophes you instantly know that not only is this a magic kingdom, but its once where you can be fairly confident necromancers wear black and princes have an ancient power running in their blood…

I couldn’t stand the over-analysis of text – gods, but restoration comedy doesn’t stand up to the endless scrutiny we put it through, sometimes a farting joke is simply a farting joke.

And yeah, even if you haven’t read him [Chandler], you’ll have read someone trying to be him.

Wliczając ją samą, oszywiście. ;)

No i, last but not least, Griffin wie na czym stoi w tym biznesie.


I am a fantasy writer, and I know this because I own a black leather jacket.

Nie chichrać się, to jest poważna sprawa dla szanującego się profesjonalisty. :) Teraz, jeśli robisz w fantastyce, musisz ubrać swojego bohatera w prochowiec/trencz/szynel, a samemu chodzić w czarnej skórze. Kilka dekad temu było akurat na odwrót.

...jest najlepsza, gdy oryginalna, więc...

Książki Griffin nie wyrosły w szczerym polu, przeciwnie, toną w inspiracjach i zapożyczeniach. (Nie mylić z intertekstualnymi cytatami; nie żeby tych ostatnich u niej w ogóle nie było, ale są wrzucane raczej okazyjnie i oszczędnie. Może to akademickie rozróżnienie, ale wzmiankę o Star Trek uważam za kulturowy cytat, gdy długi płaszcz już raczej za zapożyczenie... które zresztą już jest praktycznie wyznacznikiem urban fantasy). Najbardziej interesująco jednak dzieje się u niej tam, gdzie schematy są odwracane i przełamywane.

Podstawowe przesłanie szanującego się akcyjniaka, nie będącego po prostu rozwałką, ale Rozwałką W Obronie Wartości (czyli każdego): system jest zuy i tłamsi jednostkę, a freedom jako ta gwiazda zaranna przyświeca nonkonformistycznemu Wolnemu Duchowi. W związku z tym, Wolny Duch ma kredyt nieograniczony na malowniczy rozkurz budynków (ze wskazaniem na okna, szczególnie wystawowe), samochodów, mostów, antycznych dzieł sztuki oraz odzienia i mienia służbowego wszystkich mundurowych (zatem najwięcej punktów się dostaje za wrzucenie do błotnistego bajorka radiowozu pełnego odprasowanej w kancik drogówki). Obejmuje to też metaforyczny rozkurz przepisów drogowych, procedur aresztowania, ustaw o czymkolwiek i regulaminów wszystkiego. Zasada nadrzędna brzmi: jeśli nic nie zostało poświęcone dla Wyższego Celu (pożądany akompaniament panikujących Formalistów), to ten Cel nie został dostatecznie uświęcony i nie widać, że jest Wyższy. Należy zastrzec, że Wyższy Cel absolutnie nie może tak zostać nazwany głośno, bo mówienie o Wyższych Celach jest zastrzeżone dla Diabolicznych Złych; po tym wiemy, że są diaboliczni i po tym rozróżniamy, które cele są fałszywie wyższe. Problem polega na tym, że o ile kontestowanie regulaminów, szyb i starożytnej ceramiki doskonale działa w obrębie jednej fabuły, to po dziesiątej, sześćsetnej i milion siedemset czterdzieści tysięcy sto siedemnastej zaczyna się robić jakby, ehm... programowe? Kontestuj tu, człowieku, zasady, jeśli sama kontestacja staje się zasadą. Ciężkie są zgryzoty Wolnego Ducha i naprawdę nie powinno dziwić, że wobec takiej niepewności egzystencjalnej butelka whisky (pół opróżniona, jako tajny kod pesymistów) jest rekwizytem obowiązkowym... I po to właśnie jest potrzebny Diaboliczny Zły – żeby komuś solą w oku i zawadą na drodze była freedom Wolnego Ducha. Bo przecież nie czytelnikom/widzom. A co to za kontestacja, jeśli nikomu nie przeszkadza?
Griffin kontestuje samą kliszę kontestacji, a że to już faktycznie klisza, widać po tym, jak zastanawiająco świeże okazuje się coś napisanego, no, nie tyle wbrew, co raczej nieco na skos. Wolność i jednostka nadal stoją po „naszej” stronie i w opozycji do chciwo-tchórzliwego konformizmu i ideologicznego zaślepienia, ale całość jest bardziej niejednoznaczna, ma więcej „ale” i „a co, jeśli”. A nawet rzeczy, które stoją po „naszej” stronie, mimo że trudno je nazwać tradycyjnie świetlanymi ideami. Za to na pewno są uczuciami.


Spend enough time concentrating on the big picture and, sooner or later, you’ll forget about being human.

Vengeance is human. When one you care for dies, vengeance is what humans do. It is the human thing that must be done; it is what makes the difference between humans and everything else. It cannot be defended before the wise, it cannot be explained in a court of law, it will not stand before the theologians who believe in judgement day, but it is very human.


Przede wszystkim jednak, zasady nie są po to, żeby je łamać. Można, oczywiście, kto bogatemu, tfu, to jest nonkonformiście zabroni, ale ma to swoje konsekwencje i nie dlatego, że jakieś mściwe oko jakiegoś Wielkiego Brata patrzy (w takim wypadku łamanie reguł stałoby się jednoznacznie pozytywne, jako bunt przeciw opresji), ale dlatego, że złamana zasada jest... no cóż, złamana. A zatem przestaje działać. A że wbrew utartemu przekonaniu, jeśli nie wszystkie, to przynajmniej wiele zasad ma na celu ułatwianie życia, nawet jeśli jakimś kosztem, to ich łamanie może się okazać podrzynaniem gałęzi, na której się siedzi. W takim ujęciu, nieregulaminowość jest nie tyle zła czy dobra, co raczej samobójczo głupia. Drzewem jest tutaj całe społeczeństwo.


We r proud 2 b difrent, but we jus end up da same. angry n violent, hatin every1 cos dey hate us til we cant remember who did da hatin 1st.

I mean, I get that you’re all busy summoning imps and enchanting elves and all that stuff, but you’re still going to use the NHS, aren’t you? You still want your rubbish collected, you still want your kids to have a decent place to go to school? Or are you just going to magic a stable job market and decent A-level grades into being?


W uniwersum, gdzie zbiorowe przekonania wpływają na magiczne realia, konsekwencje mogą być bardzo namacalne i konkretne. Barierka metra jest nieprzekraczalną granicą dla wszystkiego, co nie ma biletu, zatem możesz się za nią czuć bezpiecznie, nic cię nie dosięgnie. Ej, ale co jeśli sam ją przeskoczyłeś, zamiast uczciwie przejść przez bramkę? Skoro łamiesz reguły gry, to... zarazem stawiasz się poza ich ochroną; już nie zadziała. Dlatego dowolny obowiązujący regulamin jest zaklęciem. Może nie brzmi równie efektownie jak starożytne inkantacje w języku z samymi spółgłoskami (albo samogłoskami, jeśli jesteś elfem), ale za to faktycznie działa. Naprawdę, jak nie wierzycie, spróbujcie przekonać kanara, że nie czytaliście punktu §265.XIV.13d, więc was nie obowiązuje... Co przy okazji oznacza, że w uniwersum Griffin może i nie ma Hogwartu (chociaż Aldermenów podejrzewałabym o jakiś ośrodek szkoleniowy ze stypendiami i programami integracyjnymi), ale wciąż jest masa zakuwania. Temat pod dyskusję: co się zakuwa gorzej, same spółgłoski, czy urzędowy regulamin. A to z kolei prowadzi do myśli, że – nie wiem na ile celowo – w Griffinowym uniwersum jest sprawiedliwość na świecie: jak się zdaje, magiem, druidem, czarownikiem, szamanem i w którymkolwiek jeszcze kierunku człowieka predyspozycje rzucą, można być albo nie, wolny wybór, najwyżej się zostanie niedomagiem amatorem ze zdolnościami, ale bez umiejętności. Z wyjątkiem czarnoksiężników, którzy, na to wygląda, za największą moc płacą brakiem wyboru – niedoedukowany sorcerer to chodzące zagrożenie, więc musi zostać profesjonalistą, czy ma chęć, czy nie. Z tą pocieszającą myślą zostawiam wszystkich, którzy jutro mają egzamin z, na przykład, sześciuset stron prawa handlowego. Macie tę słodką wolność rzucenia tego w diabły i zajęcia się uprawą borówek. :) Byle nie na plantacyjną skalę, bo wam to prawo handlowe wróci tylnymi drzwiami...

Jakieś jeszcze anty-klisze? Jasne, praktycznie szwedzki stół.

Samochód. Takie blaszane pudło na przeważnie czterech kołach, polakierowane na kolorowo. Na ogół używane do ścigania, uciekania, rozwiązywania fabularnych problemów typu „dom świadka jest pół miasta od miejsca zbrodni, które jest o pół kraju od miejsca, do którego uciekł sprawca” oraz – też ważne – do służenia głównemu bohaterowi jako przyczyna rachunków z warsztatu (zawsze, gdy aktualny zleceniodawca jest niewypłacalny), sypialnia, jadalnia, najlepszy przyjaciel i najgorszy wróg, wszystko jednocześnie. Generalnie występuje mniej więcej na prawach elementu anatomii – każda postać ma defaultowo dwie ręce, dwie nogi i dwoje oczu, chyba, że jest specjalnie napisane inaczej. Podobnie każdy jeździ samochodem, a jeśli nie, to dlatego, że samochód jest chwilowo w naprawie (poważne nieszczęście i życiowy dołek dla bohatera).
U Griffin samochody występują na prawach budynków albo statystów – jako element scenografii. Są pokazywane z zewnątrz, przeważnie w formie stadnej, jako ruchliwa ulica i źródło spalin. Jeśli samochód rzeczywiście jest używany i pełni rolę w fabule, to na ogół albo jest publicznym autobusem (czyli liczy się jako samochód wyłącznie technicznie, z racji posiadania benzynowego silnika i kierowcy, bo w sensie kulturowo-literackim ma już nie „samochodowość”, tylko „autobusowość”, a to nie to samo), albo należy do postaci drugoplanowej i istnieje tylko dla potrzeb danej sceny. Główny bohater siada za kółkiem dopiero w czwartej części, na krótko, i sam stwierdza, że to nie jest jego naturalne miejsce. Nawiasem mówiąc, w Griffinwersum dokładnie w ten sam sposób występuje broń palna – to coś, co mają i używają inni, też niezbyt często (co wprawdzie nie jest tak ważne w realiach, w których przeciwnika prościej zaprawić fireballem; amunicja wychodzi taniej i nie trzeba zbierać łusek). Częściowo tutaj odbija się różnica między amerykańskim a europejskim postrzeganiem samochodów i broni, ale nie tylko. Natężenie bezsamochodowości jest tutaj wyjątkowe nawet na tle europejskim, europejskie urban fantasy wliczając. To dość istotne, jeśli wziąć pod uwagę, że seria jest też, jeśli nie przede wszystkim, portretem konkretnego miejsca. Londyn Griffin jest oglądany z perspektywy chodnika albo okna autobusu. Odległości liczone są godzinami marszu, liczbą przystanków i cenami biletów, nie galonami benzyny.

Postacie Griffin mają życie prywatne. To nie brzmi specjalnie oryginalnie, ale rzecz tkwi znowu w wykonaniu. Najczęściej w akcyjno-fantastycznych fabułach w roli życia prywatnego występują wątki romantyczne (albo po prostu sceny seksu wrzucane jak fanfiki: bo było wolne pół godziny), ale jak wspomniałam poprzednio, ta seria to nie jest paranormal romance. Nie jest właściwie tak bardzo, że odstaje nawet od teoretycznie nieromansowego fantastyczno-akcyjnego ogółu. Jest wręcz tak ujemnie romansowa, że aż autorka poczuła się w obowiązku to uzasadnić:


As readers of my works will probably have noticed, I don’t really do love interests. I’m perfectly happy doing sexual tension, and hints of Things Yet To Come, but generally speaking, I draw the line at actual snogging. Not because I’m adverse to it – not at all – but because the stories I tell tend to happen over a very tight period of time and frankly, I’m not convinced that the adventures I subject my characters to are really a sound basis for a relationship. Horror, terror, shared wonders and mutual disasters, sure, I can see how they might bring people together in a crisis, but frankly if these are your surrounding circumstances then you should really be far too busy dealing with the problem, than indulging in romance. (…) Surely, but surely, when battling the forces of an oncoming darkness, the priority would be to get eight hours solid sleep, a decent breakfast and a really hot cup of tea?

Wygląda na to, że teraz najbardziej trzeba się tłumaczyć z rzeczy, które mają sens... Nie żeby cała romansowa strona życia była wyklęta, raczej została przywrócona do realistycznych proporcji – istnieje gdzieś tam w tle, na równi z innymi rzeczami mającymi miejsce po godzinach – bo nawiasem mówiąc, jednym z genialniejszych elementów Griffinwersum jest wplatanie i „tłumaczenie” na magię miejskich środowisk i subkultur: bikersów, grafficiarzy, publicznej służby zdrowia i kultury korporacyjnej. Powstrzymać koniec świata to drobiazg, jeszcze trzeba napisać z tego raport...


Twenty-four hours after choosing this office, I arrived to find my presence announced by a nameplate on the door. Some two minutes and thirty seconds later, this plate was gone and I was finding a place to hide the screwdriver. Twenty-nine hours later it was back; eighty seconds after that it was gone, my skill with the screwdriver having improved.

Something to do with—and I apologise for the vagueness of the details—a creature of light and fire suddenly becoming manifest on the earth and attempting to rip the heavens into hell, unleash damnation upon the earth and so on; you know I really must talk to the scryers about finding more precise and less melodramatic language in their reports, it only encourages hysteria.


I właśnie „realizm” jest tu słowem kluczowym. Prywatnie uważam, że realizm detali jest tym, co zamienia najfantastyczniejsze wymysły w dobrą literaturę i vice versa, tym, czego brak położy najbardziej „ważką” fabułę. Dlatego przewracam oczami, gdy słyszę, że książka jest taaaka życiowa, bo o trudnych sprawach! o raku, o adopcji, o alkoholizmie, o wojnie, o odnajdywaniu Boga! ...nie to co jakieś tam bzdury o smokach. Sorry Winnetou, ale jeśli pomiędzy tym rakiem a alkoholizmem postacie przemawiają zamiast mówić i odgrywają zawieszone w pustce akademie-ku-czci zamiast żyć, to z pewnością to jest trudne – w czytaniu – ale na pewno nie życiowe. Za to smok głodujący z powodu bólu zębów jest życiowy jak roboty drogowe i rachunek za gaz. Poza sceną głównej rozgrywki – mordercze potwory, porachunki mafijno-polityczne, armageddony ustawiające się w kolejce, taki tam dzień jak co dzień – postacie Griffin mają rodziny, sąsiadów, grają w tenisa, oglądają kryminały i czytają romanse w krzykliwych okładkach. I to jest kolejna z rzeczy, które najbardziej budują jakość, ale są nieprzekazywalne w streszczeniu. Bo nawet kanapkę z ogórkiem i wnętrze autobusu można opisać tak, że „grają” lepiej albo gorzej. Nie mam tego jak zademonstrować (wyrwany z kontekstu cytat nie zawsze załatwia sprawę), więc na to, że u Griffin tło jest rzeczywiście mocne, mogę dać tylko moje słowo, przyznaję, że mizerny argument.
Na marginesie, tę rozbudowaną prywatność wydają się mieć wszyscy z wyjątkiem, paradoksalnie, Swifta. Życie w znaczeniu szerszym niż porcja lodów i kąpiel zdaje się być w jego przypadku czymś, co miał kiedy... no, żył. W dawnym życiu.

Fantasy lubi krew. Tutaj Griffinwersum w zasadzie nie jest wyjątkiem, krew jest magiczna, fabularnie i symbolicznie istotna. Pewne odwrócenie schematu pojawia się jednak w rozłożeniu akcentów. Na ogół krew to magia, której nie wolno użyć; chęć jej instrumentalnego wykorzystania automatycznie stawia po mrocznej stronie. Zwyczajowy kontekst magii krwi to mhrocznie wampiryczne pragnienie i niewinne, rytualnie wykrwawiane ofiary – bo sednem sprawy jest zawłaszczanie cudzej krwi. Natomiast w Griffinwersum chodzące uosobienie magii krwi, Matthew Swift, jest zarazem ofiarą, którą chętnie by wysuszyli inni, i wykorzystującym tę moc. Różnica w tym, że używa własnej krwi, nie cudzej. Inna rzecz, że jego własna jest po prostu najlepszym towarem na rynku...

No właśnie. Naj. Jednym z typowych wzorów fabuły – szczególnie w fantastyce – jest ustawienie postaci tak, żeby czytelnik odkrywał dane uniwersum razem z nią. Wygodne, bo za jednym zamachem ma się uzasadnienie dla wykładu o detalach świata przedstawionego i zarabia się od krytyków punkty za „epicką opowieść o budowaniu charakteru”. To drugie w wypadkach, gdy realizowany jest jeden z najbardziej wytartych scenariuszy, czyli: młody zdolny – zwykle jedenaście punktów na dziesięciostopniowej skali od „zdolności magicznych gotowanego kartofla” po „niechcący zrobił coś, co sędziwy mag próbował osiągnąć przez pół wieku i w końcu autorytatywnie stwierdził, że się nie da” – dowiaduje się, że ma Talent i wielkie czyny są mu pisane. A nawet Wyelkie, jeśli w pakiecie jest jakieś proroctwo. Po czym zaczyna się długie i mozolne szkolenie – to po to, żeby było dostatecznie epicko dla charakteru – i już mamy z głowy pierwszy tom. Obiecywane Wyelkie czyny można wsadzić do kolejnych, jeśli czytelnicy nie odpadną wcześniej, ale należy też trochę czynów nawtykać tu i ówdzie w trakcie tego szkolenia, bo w tym typie postaci ważne jest, że czyny popełnia mimochodem, mimo szczypiorkowej zieloności w fachu i kompletnej ignorancji względem Potęg, Na Które Się Porywa.
Griffin sobie ten model odpuszcza, przynajmniej w A Madness of Angels. Matthew Swift wchodzi w akcję nie jako świeży talent, odkrywający magiczną podszewkę Londynu, ale dojrzały profesjonalista (choć jest tu jeden dość przewrotny chwyt: ludzka część Swifta nie jest zielona w realiach magii, ale za to część anielska odkrywa realia człowieczej codzienności. Co do magii, motyw świeżego odkrywcy pojawia się jednak później – Penny Ngwenya i Sharon Li, choć tylko ta ostatnia jest w roli „czytelniczego wizjera”). W tym punkcie Swift jest w podobnej sytuacji jak Careyowy Felix Castor, różnią się jednak w kolejnym, wspólnym dla przeciętnego akcyjniaka i przeciętnego fantasy: mała słaba płoteczka vs możni tego świata. O ile Castor jest i pozostaje płoteczką, przeważnie nietrzeźwą (zgadliście, tajny kod pesymistów), to Swift praktycznie od początku jest jednym z największych rekinów w tym oceanie, o ile nie największym. I zwykle trzeźwym, coś do rozważenia dla Castora... Przy tym pozycja Swifta jest jednak dość niejednoznaczna, bo jest zarazem pogardzany, jako ktoś, komu brakuje zewnętrznej otoczki prestiżu (trampesse oblige, naturellement; jakoś jednak trzeba zamanifestować ten nonkonformizm), i niechętnie respektowany, jako ktoś, kogo lepiej nie wkurzać. Zresztą Matthew Swift to w ogóle osobliwość z literackiego punktu widzenia (z fanowego nieee, wcale... kogo ja oszukuję...), bo wyczynia, myśli i mówi rzeczy na tyle sprzeczne, że na ogół skwitowałoby się go jako postać totalnie niespójną. Haczyk polega na tym, że jest celowo zbudowany na niespójności, ale dopiero gdy się o tym wie, można wyłapać jej wewnętrzną logikę i konsekwencję. Szprytne.

Taka konstrukcja i pozycja postaci rodzi jednak problem: jak uniknąć zmarysujczenia? No i skąd tu wziąć napięcie, jeśli z góry wiadomo, że „naszemu” nikt nie podskoczy? Częściową receptą na to pierwsze jest ta celowa niespójność – patos bierze na siebie Swiftowa część anielska; część ludzka najwyraźniej w tym czasie patrzy w inną stronę, żeby uniknąć samobójstwa przez facepalmy… Co do punktu drugiego, Griffinowym wyjściem jest stawianie problemów, których nie da się rozwiązać przez wygraną silniejszej z dwóch potęg – takie rozwiązanie jest w pierwszej części, a zatem zostało niejako zużyte i w każdej następnej byłoby zdewaluowane. W następnych częściach napięcie zostaje przesunięte raczej na powstrzymywanie siły, którą nic się nie zwojuje, i która więcej może zaszkodzić niż pomóc.


Stopping will be difficult – when you are strong, when you can revel in it. Being weak will be difficult. Choosing to be weak. Choosing when not to… choosing to be human will be difficult.

Wygraną staje się okazanie słabości, aż wreszcie w Stray Souls wszystko zależy znów od małych płoteczek.

…zaczyna spadać, gdy…

Wszystko wymienione powyżej składa się – choć go nie wyczerpuje – na wyjaśnienie, dlaczego te książki są dla mnie atrakcyjne, choć pewnie z tych samych powodów mogłyby być dla innych odpychające. Jest jednak też parę rzeczy, które nawet ja uważam za minusy.

Gdy już raz człowiek przywyknie do tego, by od Griffin oczekiwać oryginalności i świeżych pomysłów na każdym kroku, zaczyna przeszkadzać, gdy jednak gdzieś zdarzy się jakiś (z)użyty motyw.
# Polityczno-finansowa zależność Aldermenów od Głównego Złego w danej części, najpierw w The Minority Council, potem w Stray Souls. Mam nadzieję, że wątek nie zostanie odgrzany znowu w The Glass God, bo swoją drogą to, że Aldermeni jako grupa jak dotąd zawsze są bardziej problemem niż pomocą, też już robi się coraz bardziej zgrane i męczące. A może by tak raz na odwrót, zamiast jednego-dwóch konspiracyjnych sprzymierzeńców w ogólnie niechętnej Swiftowym poczynaniom masie, jeden-dwóch cichych odszczepieńców? Choćby z powodów typu „a bo ta zołza dostała awans, a ja nie”.
# Zadu… khm, peryferia rozpoznaje się po różnych rzeczach, ale żelaznym punktem jest zawsze small-biznes z tanimi telefonami do Zambii. Albo Kenii. Albo Ghany. Czy mogę prosić o jakąś odmianę? Nie wiem, może przynajmniej Nepal…
# Wendigo jako postać jest trochę powieleniem Mr Pinnera. Nie do końca, jest sporo różnic w detalach wyglądu i osobowości, ale samo to, że się kojarzą i że trzeba się nad ich różnicami zastanawiać, już o czymś świadczy.

Trafiają się tu i ówdzie wieszane na ścianach strzelby, które później nie wypalają. Albo to ja jestem ślepa.
# Pułapka na stacji kolejowej dla San Khaya nie zostaje wykorzystana. Nawet nie to, że dla niego – to po prostu zwrot akcji – ale że w ogóle do czegokolwiek, po prostu znika jako wątek. A coś, czego przygotowanie zajęło całą scenę, każe oczekiwać później jakiegoś powrotu, zastosowania, rozwiązania...
# Swift nie zdaje sobie sprawy, że w rozmowach telefonicznych inni słyszą go z nietypowym pogłosem. Dowiaduje się tego, gdy Penny mówi, że ten efekt zniknął. Dlaczego? Nie dlaczego istniał – pochodzenie aniołów wystarczy za domyślne wyjaśnienie – ale dlaczego przestał? Jak można przypuszczać, ma to być jeden z objawów Blackoutu, ale brakuje jakiegoś logicznego powiązania.
# Dlaczego Swift kradnie sweter i kurtkę w The Minority Council? Potrzebował ich jako uzasadnienia, by ukryć się w przymierzalni, ale później mógł je po prostu odłożyć. Skoro je zabiera, do tego inwestując nieco (cennego w tamtym momencie) czasu w manipulacje z bramką alarmową, to zakładam, że ma to jakiś fabularny cel. Jednak podobnie jak krąg na stacji, jako wątek pojawiają się i znikają bez wykorzystania.

To nie do końca minus, a raczej mój prywatny niedosyt, ale brak mi w całej serii elementów nie-magicznych, które nie byłyby tylko odległym tłem, scenografią dla fabuły. Londyn w Griffinwersum nie jest Londynem alternatywnym, jakimś lustrzanym światem w sąsiedniej rzeczywistości, która rozwinęła się inaczej niż nasza, ale Londynem rzeczywistym, „naszym”, tyle że z magicznym podziemiem, które znają tylko wtajemniczeni. Tylko że tych wtajemniczonych jest jakoś strasznie dużo. Prawda, trudno mieć pretensje, że urban magic dzieje się głównie między magami, ale jeśli 99,9% napotykanych przypadkowo postaci okazuje się mieć coś wspólnego z magią, to w końcu się człowiek zastanawia, gdzie jest ta niewtajemniczona reszta. Chętnie bym zobaczyła jakieś zderzenie tego podziemia z kimś/czymś – postacią, instytucją – nie zdającym sobie sprawy z istnienia miejskiej magii i nie chodzi mi o statystów w rodzaju sprzedawców w kioskach albo bramkarzy w klubach. Taki wątek pojawił się tylko w The Midnight Mayor, ale szybko się rozpłynął, by już nie wrócić. Chyba że liczyć Sharon Li, której przenikanie przez ściany zaczyna się nagle przytrafiać jak kłopotliwa przypadłość w rodzaju epilepsji, ale i tutaj to po prostu kolejny przypadek kogoś odkrywającego własne magiczne inklinacje, a nie nie-maga zderzonego z kompletnie obcymi mu zjawiskami.

...zamienia się w kopię.

Tym, co wyróżnia książki Griffin, jest świeżość podejścia i niesztampowość pomysłów, więc źle się zaczyna dziać, gdy to się wyczerpuje. Stray Souls są próbą odświeżenia serii przez przestawienie na nieco inne tory. Próbą zrozumiałą – nawet najlepszą serię można zarżnąć powtarzalnością. Jednak, o ironio, rezultat wyszedł przeciwny do zamierzenia, bo te inne tory są już zajęte... O ile pierwsze cztery części Urban Magic były czystą Griffin, to Stray Souls są co najmniej w połowie Pratchettem, nie bez paru kropli innych – sztampowych – domieszek. Zszywana z chronologicznie równoległych scen akcja z wielu równorzędnymi postaciami; hojnie stosowany humor oparty na użyciu zdrowego rozsądku do kulturowych klisz; ciepło przedstawiane postacie zbudowane na zderzeniu mitu (wampir, zombie, banshee, troll itp.) z „życiowymi” problemami (zachowanie indywidualności w plemiennej kulturze, odrzucenie społeczne z powodu wyglądu, alergia na magię), które pomimo indywidualnej słabości odnajdują siłę we współdziałaniu. A żeby – nomen omen – dobić, niech mnie licho, jeśli The Four Greatest Killers in the World nie są z tej samej Gildii, co panowie Tulipan i Szpil, Vandemar i Croup, Goss i Subby. Trzeba oddać sprawiedliwość, że jest to naprawdę świetnie zrobiony Pratchett, rzecz jednak w tym, że jednego już mamy i żaden nie będzie lepszy niż oryginał. Mam wrażenie, że „pierwszorzędna podróba!” raczej nie jest wysoko na liście najbardziej pożądanych komplementów… Wymiana oryginalnej Griffin na podrabianego Pratchetta to wątpliwy zysk opłacony niewątpliwą stratą. Poza tym powieść jest nieco wymęczona, irytująco powtarzalna w obrębie siebie samej. Wampir z konfliktem serologicznym to świetny pomysł. Wampir z obsesją na tle higieny jest zabawny. Ale wampir, który o tej obsesji musi przypomnieć średnio co drugą stronę, budzi gorącą chęć, żeby go wreszcie zakołkować. A co najgorsze, całość jest jak średnio piękna chałupa sklecona z cegieł rozwalonego w tym celu starego pałacu, bo elementy, do których się człowiek przywiązał w poprzednich częściach, tu są raczej ozdobnie i przypadkowo rozrzucone niż faktycznie umieszczone w odpowiadającej im roli. Wygląda na to, że tym razem główną motywacją Swifta jest... świąteczna premia Aldermenów. Tak, dobra, przyjmuję do wiadomości wyjaśnienie, że jak nie będzie Gwiazdki, to mogą się wkurzyć i wymienić szefa na lepszy model, co z oczywistych przyczyn technicznych smutno się skończy dla większości zainteresowanych, Swifta wliczając, ale po pierwsze, próbują tego od chwili gdy pojawili się na scenie, co zresztą do tej pory jakoś Swifta nie powstrzymywało, a po drugie, w ten sposób całe ślubowanie z The Minority Council staje się kompletnie bezsensowne, skoro nie ma żadnych konsekwencji. To ostatnie wydaje się zresztą szwankować też w obrębie samych Stray Souls – Swift przez pół książki dostaje reklamę bez mała piątego żywiołu, po czym, gdy wreszcie wchodzi do głównej akcji, przez drugie pół książki służy jako ekran do wyświetlania przewag nowej głównej bohaterki. Przy czym o ile ta strona Sharon Li sama w sobie bardzo mi się podoba (nareszcie – i jest to „nareszcie” na tle całej literatury, ze szczególnym wskazaniem na fantasy – jakaś postać mówi „dość enigmatycznego bełkotu, który mam sama rozwikływać! chcecie czegoś ode mnie, to gadajcie konkretnie!”), to nie zgadzam się na budowanie jej kosztem wcześniejszych postaci. Konkurs „Kto szybciej podkula ogon przed wściekłą Sharon” staje się w końcu kolejnym motywem wymęczonym w swojej „zabawności”. Najbardziej podobał mi się jeszcze na etapie wampira, który powiedział o jedno zdanie za dużo, czyli stosunkowo wcześnie.
Ogólnie, jak dla mnie, Stray Souls to wciąż bardzo dobra książka, ale zamiast Przeżycia jest zaledwie świetną zabawą. Liczę, że The Glass God będzie miał większe stężenie Griffinowości w poprzednim stylu.

No, to ten… na razie ode mnie jest The End. Czy ktoś dożył do tego miejsca i chce coś dodać? :)

Dodane: teraz można też komentować ten tekst używając Disqusa, tutaj.


Post a comment in response:

(will be screened)
(will be screened if not validated)
If you don't have an account you can create one now.
HTML doesn't work in the subject.
More info about formatting

If you are unable to use this captcha for any reason, please contact us by email at support@dreamwidth.org