A że do tego ładność wydaje się być pojmowana dość wąsko, to w rezultacie wszyscy są strasznie ujednoliceni Właśnie. Ciężko byłoby teraz coś takiego przełamać.
Jensen Ackles jest, nomen omen, idealnym przykładem - natura go skarała tak fabrycznie przepisowymi rysami, że nadaje się na bezosobowo ładny obrazek w podręczniku, "Homo sapiens, male". Zastanawiam się, jak to jest i czy się moje wrażenia przenoszą na większą grupę ludzi, i jak dużą, ale właśnie ta bezosobowa ładność z zalety staje mi się wadą. Jak modelkę na bilbordzie mijam bez zainteresowania, tak minę plakat z ładnym panem (i niczym innym przykuwającym uwagę) reklamującym nowy sezon czegokolwiek, a serial wyłączę po pięciu minutach, jeśli będzie mi się mylić obsada. Czy ta wtłoczona w takie wąskie ramy ładność nie stała się już tak dostępna, tak wszędzie obecna, że nie pełni już roli przykuwacza uwagi? A wręcz przeciwnie, bo dochodzi jeszcze myśl, że jak coś (ktoś) ładne z wierzchu, to nie ma co szukać czegoś mądrego/głębokiego w środku, bo jakby było, to by się tak nie starało być ładne na zewnątrz?
Albo wręcz raczej: charakterystyczność jest ładnością. Nie jest ciekawe, że jeśli aktor nie jest odrysowany ze Wzoru Aktora, to od razu nazywamy go charakterystycznym? On tylko wygląda jak człowiek, wciąż taki ładniejszy człowiek z regularnymi rysami i odpowiednim makijażem, ale przynajmniej jakby go ktoś urodził, a nie wyhodował albo wyrzeźbił.
Ale botanik ma sens. Na rozum wiem, że ma, :) to chyba przez sposób wypowiedzenia tej konkretnej kwestii: "popatrzcie, jaki zbieg okoliczności", plus ta linijka o eksperymentach się raczej prześliznęła tylko bez większego impaktu (a może to tylko ja nie zwróciłam tak bardzo na nią uwagi, bo się zachwycałam Marsem ;)). Wiele rzeczy trzeba było przyjąć dość szybko i w efekcie wyszło takie wrażenie, że to zadziwiający zbieg okoliczności. Domyślam się, że podczas czytania to mogło wypaść inaczej, przede wszystkim więcej czasu mija w głowie czytelnika od przedstawienia bohaterów do pierwszego wykorzystania ich, czyli Marka, umiejętności.
Jak już, to prędzej bym się przyczepiła, że wieźli jakieś żywe kartofle, zamiast samych liofilizowanych. W filmie było, że to paczka na Święto Dziękczynienia (albo jakieś inne?Wydaje mi się, że to). Jestem w stanie uwierzyć, że zabrali jeden normalny posiłek na ten dzień.
Widzisz, tu wracamy do kwestii "co film dodał". A, widzisz.
Nawet jeśli mnie łopatologiczny happy end i tak mniej przeszkadza niż Tobie. Na marginesie, film starannie omija też takie fragmenty książki Wyraźnie nie pasują do klimatu filmu, nie? A ja bym się na nie chętnie rzuciła :)
no subject
Właśnie. Ciężko byłoby teraz coś takiego przełamać.
Jensen Ackles jest, nomen omen, idealnym przykładem - natura go skarała tak fabrycznie przepisowymi rysami, że nadaje się na bezosobowo ładny obrazek w podręczniku, "Homo sapiens, male".
Zastanawiam się, jak to jest i czy się moje wrażenia przenoszą na większą grupę ludzi, i jak dużą, ale właśnie ta bezosobowa ładność z zalety staje mi się wadą. Jak modelkę na bilbordzie mijam bez zainteresowania, tak minę plakat z ładnym panem (i niczym innym przykuwającym uwagę) reklamującym nowy sezon czegokolwiek, a serial wyłączę po pięciu minutach, jeśli będzie mi się mylić obsada. Czy ta wtłoczona w takie wąskie ramy ładność nie stała się już tak dostępna, tak wszędzie obecna, że nie pełni już roli przykuwacza uwagi? A wręcz przeciwnie, bo dochodzi jeszcze myśl, że jak coś (ktoś) ładne z wierzchu, to nie ma co szukać czegoś mądrego/głębokiego w środku, bo jakby było, to by się tak nie starało być ładne na zewnątrz?
Albo wręcz raczej: charakterystyczność jest ładnością.
Nie jest ciekawe, że jeśli aktor nie jest odrysowany ze Wzoru Aktora, to od razu nazywamy go charakterystycznym? On tylko wygląda jak człowiek, wciąż taki ładniejszy człowiek z regularnymi rysami i odpowiednim makijażem, ale przynajmniej jakby go ktoś urodził, a nie wyhodował albo wyrzeźbił.
Ale botanik ma sens.
Na rozum wiem, że ma, :) to chyba przez sposób wypowiedzenia tej konkretnej kwestii: "popatrzcie, jaki zbieg okoliczności", plus ta linijka o eksperymentach się raczej prześliznęła tylko bez większego impaktu (a może to tylko ja nie zwróciłam tak bardzo na nią uwagi, bo się zachwycałam Marsem ;)). Wiele rzeczy trzeba było przyjąć dość szybko i w efekcie wyszło takie wrażenie, że to zadziwiający zbieg okoliczności. Domyślam się, że podczas czytania to mogło wypaść inaczej, przede wszystkim więcej czasu mija w głowie czytelnika od przedstawienia bohaterów do pierwszego wykorzystania ich, czyli Marka, umiejętności.
Jak już, to prędzej bym się przyczepiła, że wieźli jakieś żywe kartofle, zamiast samych liofilizowanych.
W filmie było, że to paczka na Święto Dziękczynienia (albo jakieś inne?Wydaje mi się, że to). Jestem w stanie uwierzyć, że zabrali jeden normalny posiłek na ten dzień.
Widzisz, tu wracamy do kwestii "co film dodał".
A, widzisz.
Nawet jeśli mnie łopatologiczny happy end i tak mniej przeszkadza niż Tobie. Na marginesie, film starannie omija też takie fragmenty książki
Wyraźnie nie pasują do klimatu filmu, nie? A ja bym się na nie chętnie rzuciła :)