zaczęłam oglądać brytyjskie i nagle się okazało, że aktorzy, a co za tym idzie postacie, wyglądają różnie i nie mam problemów z ich odróżnianiem. Bo generalnie na amerykańskich ekranach podstawową kwalifikacją aktorską wydaje się ładność jako pozycja wyjściowa, którą w razie specjalnej potrzeby można sztucznie oszpecić, przy czym potrzeba zachodzi rzadko i raczej w sytuacjach typu "zombie" niż "przeciętniak z ulicy". A że do tego ładność wydaje się być pojmowana dość wąsko, to w rezultacie wszyscy są strasznie ujednoliceni - wszystkie aktorki mają prasowane włosy (raz jeden w życiu przypadkowo miałam coś takiego na głowie i się w lustrze nie poznałam, za to wyglądałam jak 90% mijających mnie; to był interesujący eksperyment, ale ucieszyłam się, kiedy po paru godzinach pogoda bez ceregieli zrobiła z tym porządek), każdy bez względu na wiek ma zęby jak sztuczne i twarz jak z katalogu z jedną stroną. W tej sytuacji dla aktora amerykańskiego wygląd jest na skali zaledwie defaultowym zerem, do którego trzeba dorównać, a jedyną zmienną do dyspozycji jest... no, aktorstwo. Jensen Ackles jest, nomen omen, idealnym przykładem - natura go skarała tak fabrycznie przepisowymi rysami, że nadaje się na bezosobowo ładny obrazek w podręczniku, "Homo sapiens, male". Gdyby do tego jeszcze miał mimikę porcelanowej lalki - jak wielu ludzi ładnych w tym stylu - byłby najnudniejszym i najmniej zapamiętywalnym facetem na świecie. Brytyjski ekran natomiast wydaje się przyjmować charakterystyczność jako pozycję wyjściową, a ładność jako ewentualną dodatkową ale nieobowiązkową zaletę. Albo wręcz raczej: charakterystyczność jest ładnością.
Wiadomo, że astronauci mieli przydatne na Marsie umiejętności, ale i tak zdanie "tak się składa, że jestem botanikiem" wywołało salwę śmiechu na sali. Aha... Nie mogłam zakumać, bo mnie "botanik" samo w sobie nie wydawało się nijak dziwne. Ze statku mu piszą, że zajmują się jego eksperymentami za niego i nawet to zostawili w filmie. Przy czym jakby tak, nie wiem, entomolog, to co innego - pcheł piaskowych się na tym Marsie spodziewają, czy skorpionów? Ale botanik ma sens. Nawet teraz na orbicie hodują zielsko, a przecież wszystkie plany marsjańskich habitatów na dłuższą metę (już nie mówię o jakimś terraformowaniu) zakładają zielony ekosystem. Jakby się bardzo uprzeć, to można by nawet widzieć sens w połączeniu specjalizacji botanika z inżynierem, skoro to zielsko ma służyć za jeden z kluczowych elementów na równi ze szczelnym pancerzem i sterowaniem komputerowym. Jak już, to prędzej bym się przyczepiła, że wieźli jakieś żywe kartofle, zamiast samych liofilizowanych.
"Ostrzegali", że nie polecą, ale Latynos był na końcu pokazany jako członek jakiejś kolejnej misji. Tracący pracę też po fakcie wyglądał na zadowolonego, więc - żadnych konsekwencji, wszystko się udało, a jak coś się zmieniło, to na lepsze. Widzisz, tu wracamy do kwestii "co film dodał". W drugim wydaniu książki wyleciała nawet ta scena z dzieciakiem i teraz koniec jest jeszcze na orbicie Marsa. Co prawda książka też zostawia ogólnie happyendowe wrażenie, ale film dodatkowo to, no, ufilmowił. W razie jakby widz nie załapał, że tak, udało się. :] (Bardziej na przykład podobała mi się wersja książkowa, gdzie komunikat kapitan brzmi "Houston, this is Hermes Actual. Six crew safely aboard" i to dopiero po zamknięciu śluzy, zamiast wrzasku "Mamy go!" jeszcze w otwartej przestrzeni). W rezultacie przegięli z cukierkowością (i z wow factorem), to właśnie miałam na myśli, mówiąc o mieszanych uczuciach. Nawet jeśli mnie łopatologiczny happy end i tak mniej przeszkadza niż Tobie. Na marginesie, film starannie omija też takie fragmenty książki: The medical area has morphine for emergencies. And there’s enough there for a lethal dose. I’m not going to slowly starve to death, I’ll tell you that. If I get to that point, I’ll take an easier way out.
no subject
Bo generalnie na amerykańskich ekranach podstawową kwalifikacją aktorską wydaje się ładność jako pozycja wyjściowa, którą w razie specjalnej potrzeby można sztucznie oszpecić, przy czym potrzeba zachodzi rzadko i raczej w sytuacjach typu "zombie" niż "przeciętniak z ulicy". A że do tego ładność wydaje się być pojmowana dość wąsko, to w rezultacie wszyscy są strasznie ujednoliceni - wszystkie aktorki mają prasowane włosy (raz jeden w życiu przypadkowo miałam coś takiego na głowie i się w lustrze nie poznałam, za to wyglądałam jak 90% mijających mnie; to był interesujący eksperyment, ale ucieszyłam się, kiedy po paru godzinach pogoda bez ceregieli zrobiła z tym porządek), każdy bez względu na wiek ma zęby jak sztuczne i twarz jak z katalogu z jedną stroną. W tej sytuacji dla aktora amerykańskiego wygląd jest na skali zaledwie defaultowym zerem, do którego trzeba dorównać, a jedyną zmienną do dyspozycji jest... no, aktorstwo. Jensen Ackles jest, nomen omen, idealnym przykładem - natura go skarała tak fabrycznie przepisowymi rysami, że nadaje się na bezosobowo ładny obrazek w podręczniku, "Homo sapiens, male". Gdyby do tego jeszcze miał mimikę porcelanowej lalki - jak wielu ludzi ładnych w tym stylu - byłby najnudniejszym i najmniej zapamiętywalnym facetem na świecie. Brytyjski ekran natomiast wydaje się przyjmować charakterystyczność jako pozycję wyjściową, a ładność jako ewentualną dodatkową ale nieobowiązkową zaletę. Albo wręcz raczej: charakterystyczność jest ładnością.
Wiadomo, że astronauci mieli przydatne na Marsie umiejętności, ale i tak zdanie "tak się składa, że jestem botanikiem" wywołało salwę śmiechu na sali.
Aha... Nie mogłam zakumać, bo mnie "botanik" samo w sobie nie wydawało się nijak dziwne. Ze statku mu piszą, że zajmują się jego eksperymentami za niego i nawet to zostawili w filmie. Przy czym jakby tak, nie wiem, entomolog, to co innego - pcheł piaskowych się na tym Marsie spodziewają, czy skorpionów? Ale botanik ma sens. Nawet teraz na orbicie hodują zielsko, a przecież wszystkie plany marsjańskich habitatów na dłuższą metę (już nie mówię o jakimś terraformowaniu) zakładają zielony ekosystem. Jakby się bardzo uprzeć, to można by nawet widzieć sens w połączeniu specjalizacji botanika z inżynierem, skoro to zielsko ma służyć za jeden z kluczowych elementów na równi ze szczelnym pancerzem i sterowaniem komputerowym. Jak już, to prędzej bym się przyczepiła, że wieźli jakieś żywe kartofle, zamiast samych liofilizowanych.
"Ostrzegali", że nie polecą, ale Latynos był na końcu pokazany jako członek jakiejś kolejnej misji. Tracący pracę też po fakcie wyglądał na zadowolonego, więc - żadnych konsekwencji, wszystko się udało, a jak coś się zmieniło, to na lepsze.
Widzisz, tu wracamy do kwestii "co film dodał". W drugim wydaniu książki wyleciała nawet ta scena z dzieciakiem i teraz koniec jest jeszcze na orbicie Marsa. Co prawda książka też zostawia ogólnie happyendowe wrażenie, ale film dodatkowo to, no, ufilmowił. W razie jakby widz nie załapał, że tak, udało się. :] (Bardziej na przykład podobała mi się wersja książkowa, gdzie komunikat kapitan brzmi "Houston, this is Hermes Actual. Six crew safely aboard" i to dopiero po zamknięciu śluzy, zamiast wrzasku "Mamy go!" jeszcze w otwartej przestrzeni). W rezultacie przegięli z cukierkowością (i z wow factorem), to właśnie miałam na myśli, mówiąc o mieszanych uczuciach. Nawet jeśli mnie łopatologiczny happy end i tak mniej przeszkadza niż Tobie. Na marginesie, film starannie omija też takie fragmenty książki:
The medical area has morphine for emergencies. And there’s enough there for a lethal dose. I’m not going to slowly starve to death, I’ll tell you that. If I get to that point, I’ll take an easier way out.