To było przy okazji rypnąć w nowym wątku, bo w tym nam się powoli przestrzeń życiowa kończy... (jedna z nielicznych rzeczy, które nie lubię w LJowym systemie).
Ej, zara, oglądałaś Everest? Rozważałam przez jakieś trzy sekundy i zdecydowałam się olać. Mówisz, że źle zrobiłam?
jak nie mogę zidentyfikować miejsca, w którym postawiono green screen, to jestem pod wrażeniem. :D A widzisz, ja z kolei praktycznie nie oglądając seriali, a filmy wybierając w sporej mierze pod kątem przewidywanej wyględności, jestem totalnie rozbestwiona... No to jednak dobrze, że nie dałaś sobie wyperswadować. A making ofów nie sprawdzałam, ale w oglądaniu w ogóle nie wydawało mi się, że tam był green screen w robocie, tylko autentyczne plenery. Właściwie to, zabij, ale myślałam sobie "Bardzo ziemskopustynnie ten Mars wygląda". Potem tylko kiwnęli balans ostro na czerwień albo od początku kręcili z pomarańczowym filtrem...
Nie wiem i aż jestem ciekawa, czy w książce było cokolwiek na ten temat. Powiedzmy sobie od razu - to nie psychologia jest najmocniejszą stroną książki i owszem, można to wytknąć jako jej słabość. Osobiście wolę raczej podejście "o egzystencjalnych flakach poczytamy sobie kiedy indziej, a tu się zajmiemy czym innym". Czyli Mac Gyverem. :) Kryzysy i spadki motywacji były, hm, nie tyle nieistniejące jako idea, co raczej załatwione paroma linijkami na Marsie ("za bardzo jestem zajęty, żeby się rozczulać, i to mnie ratuje"), a na Ziemi jednym kawałkiem telewizyjnego wywiadu z psycholożką NASA. Inna sprawa, że późniejsze gadki motywacyjne dla narybku to w całości wynalazek filmu. Teraz już wiesz, czemu piszę o mieszanych uczuciach względem zmian. :P
Mogę znieść naprawdę wiele nieprawdopodobnych fabularnych pomysłów (ale wiecie co? Jestem botanikiem!) To jeszcze nic. Film pominął "...oraz inżynierem tej misji, czyli cieciem od naprawiania zepsutych rzeczy". :3
Musi być koszt, jakieś konsekwencje - przeżyta trauma, poczucie winy za zostawienie członka ekipy, utrata pracy za niesłuchanie dowódców, rozwód, czyjaś śmierć, cokolwiek. No wiesz...! :D Dobra, wiem, nie ma trupa, nie ma Wielkiej Sztuki, ale wyjątkowo nie zamierzam zaglądać darowanemu happy endowi w end... Poza tym, tu jest ta drobna trudność, że aby jakiś Koszt zadziałał, musiałyby mnie obchodzić inne postacie poza Markiem, a w tej kwestii książka ma niejakie braki... Film to całkiem ładnie nadrabia, ale też głównie z tymi na Ziemi. Załoga nadal obchodzi mnie średnio. (Sean Bean wyleciał z pracy. Liczy się?)
Wydarzenie śledzi cały świat: USA, Chiny i Londyn :D Mało? Mnie już i tak kołek z niewiarą trzeszczał przy tych tłumach na ulicach... :D
Tylko niewiele (poza obrazem rosnących na Marsie ziemniaków) ze mną po seansie pozostało. *siłom i godnościom osobistom wstrzymuje się od "a nie mówiłam"*
no subject
Ej, zara, oglądałaś Everest? Rozważałam przez jakieś trzy sekundy i zdecydowałam się olać. Mówisz, że źle zrobiłam?
jak nie mogę zidentyfikować miejsca, w którym postawiono green screen, to jestem pod wrażeniem.
:D A widzisz, ja z kolei praktycznie nie oglądając seriali, a filmy wybierając w sporej mierze pod kątem przewidywanej wyględności, jestem totalnie rozbestwiona... No to jednak dobrze, że nie dałaś sobie wyperswadować. A making ofów nie sprawdzałam, ale w oglądaniu w ogóle nie wydawało mi się, że tam był green screen w robocie, tylko autentyczne plenery. Właściwie to, zabij, ale myślałam sobie "Bardzo ziemskopustynnie ten Mars wygląda". Potem tylko kiwnęli balans ostro na czerwień albo od początku kręcili z pomarańczowym filtrem...
Nie wiem i aż jestem ciekawa, czy w książce było cokolwiek na ten temat.
Powiedzmy sobie od razu - to nie psychologia jest najmocniejszą stroną książki i owszem, można to wytknąć jako jej słabość. Osobiście wolę raczej podejście "o egzystencjalnych flakach poczytamy sobie kiedy indziej, a tu się zajmiemy czym innym". Czyli Mac Gyverem. :) Kryzysy i spadki motywacji były, hm, nie tyle nieistniejące jako idea, co raczej załatwione paroma linijkami na Marsie ("za bardzo jestem zajęty, żeby się rozczulać, i to mnie ratuje"), a na Ziemi jednym kawałkiem telewizyjnego wywiadu z psycholożką NASA. Inna sprawa, że późniejsze gadki motywacyjne dla narybku to w całości wynalazek filmu. Teraz już wiesz, czemu piszę o mieszanych uczuciach względem zmian. :P
Mogę znieść naprawdę wiele nieprawdopodobnych fabularnych pomysłów (ale wiecie co? Jestem botanikiem!)
To jeszcze nic. Film pominął "...oraz inżynierem tej misji, czyli cieciem od naprawiania zepsutych rzeczy". :3
Musi być koszt, jakieś konsekwencje - przeżyta trauma, poczucie winy za zostawienie członka ekipy, utrata pracy za niesłuchanie dowódców, rozwód, czyjaś śmierć, cokolwiek.
No wiesz...! :D Dobra, wiem, nie ma trupa, nie ma Wielkiej Sztuki, ale wyjątkowo nie zamierzam zaglądać darowanemu happy endowi w end... Poza tym, tu jest ta drobna trudność, że aby jakiś Koszt zadziałał, musiałyby mnie obchodzić inne postacie poza Markiem, a w tej kwestii książka ma niejakie braki... Film to całkiem ładnie nadrabia, ale też głównie z tymi na Ziemi. Załoga nadal obchodzi mnie średnio.
(Sean Bean wyleciał z pracy. Liczy się?)
Wydarzenie śledzi cały świat: USA, Chiny i Londyn :D
Mało? Mnie już i tak kołek z niewiarą trzeszczał przy tych tłumach na ulicach... :D
Tylko niewiele (poza obrazem rosnących na Marsie ziemniaków) ze mną po seansie pozostało.
*siłom i godnościom osobistom wstrzymuje się od "a nie mówiłam"*